Выбрать главу

Z nauką dorosłych wieśniaków jakoś nie szło i wkrótce myśl o natychmiastowem, na rozkaz z Kremlu, wykorzenieniu analfabetyzmu została porzucona. nauczyciel zwrócił całą uwagę swoją i siły na wykształcenie młodego, pokolenia w duchu komunistycznym.

Dzieci przechodziły gruntownie, ucząc się napamięć, nieskomplikowany zresztą „katechizm" komunistyczny, stanowiący podwalinę nauki; bardzo powolnie i opieszale zdobywały sztukę pisania i czytania oraz rachunku najprostszego, odrabiając zadania kredą na ścianach z braku tablic. Ponieważ w Tołkaczewie nie znalazło się wolnego budynku na szkołę, urządzono ją więc w starej, walącej się szopie.

Ławek nie było, więc uczniowie siedzieli na podłodze, w kożuchach i dziurawych butach filcowych, marznąc i coraz częściej zapadając na zdrowiu.

Na inne nauki rząd proletarjacki nie zwracał żadnej uwagi. Najpierw należały one do wiedzy burżuazyjnej, powtóre sam profesor nie miał o nich pojęcia, a więc pogardzał niemi, jak najnędzniejszym zabobonem świata kapitalistycznego.

Nauczyciel wiejski, licz opłacany, otoczony nieufnością i nienawiścią chłopów, wiedział, że ktoś, daleko mądrzejszy od niego, myślał tak samo i innym myśleć w tej sposób rozkazał.

Był to prezes Rady komisarzy ludowych, Włodzimierz Iljicz Lenin. dyktator w swoim czasie przyszedł do wniosku, że należy poddać proletarjackiej kontroli z punktu widzenia mater-jalistycznej filozofji wszystkie nauki, nie wyłączając wiedzy przyrodniczej.

Jego pomocnik, wysoce wykształcony komisarz oświaty – Łunczarskij, historyk Pokrow-skij i córka generała – Aleksandra Kołłontaj pracowali nad przeróbką historji, nad wykreśleniem z literatury utworów i idei burżuazyjnych, a chemję i fizykę, jako oparte na niezłomnych i niezmiennych prawach, uważali za wrogie dla proletarjatu nauki, niemal za przesądy średniowieczne, gdyż Lenin nie uznawał nic trwałego i osnutego na zasadach stałych.

Inne jeszcze zlecenia wypełniał nauczyciel szkoły we wsi Tołkaczewo.

Musiał wpoić w swoich wychowanków, że Bóg i kościół są dla ludu odurzającem i trują-cem opjum, o którem sam miał słabe wyobrażenie, nigdy go na oczy nie widząc.

Wprowadzał też do szkoły nową organizację „Komunistycznej młodzieży wiejskiej", czyli tak zwany „Komsomoł". Dziatwa szkolna miała posiadać równe z dorosłymi ludźmi przywileje, niezależność od rodziny, prawo sądu nad wykroczeniami kolegów, kontroli nad nauczycielem, oraz jeden tylko obowiązek – szpiegowanie i donoszenie władzom o postępkach i słowach rodziców i mieszkańców wioski.

Ta metoda pedagogiczna odrazu dała smutne wyniki, bo trzech chłopów i dwie baby wrzucono do więzienia w pobliskiem mieście za sarkanie na rząd robotniczo-włościań-ski.

Pani Bołdyrewa, dowiedziawszy się o tem, wyciągnęła gorliwego, chociaż niebardzo mądrego nauczyciela na rozmowę o systemie wychowawczym i przekonała się o zasadniczej, bardzo głęboko przemyślanej idei.

– Zrewolucjonizowane dzieci, usposobione wrogo dla dorosłych, stanowią najlepszy sposób zrewolucjonizowania a nawet rozbicia rodziny i społeczeństwa – pisał towarzysz Lenin! – z zachwytem w głosie wołał nauczyciel.

Plan był wyraźny i w sercu Bołdyrewej wzbudził trwogę. W ciemnej, niczem nie hamowanej, nie kierowanej żadną ideą masie włościaństwa myśl, rzucona przez Lenina, prawdopodobnie, także nieopatrznie, pod wpływem taktyki demagogicznej, jak pamiętne, okupione niewinną krwią i zburzeniem dorobku całych pokoleń hasło: „Rabujcie zrabowane!" – mogła mieć skutki nieobliczalne i groźne.

Organizację młodzieży komunistycznej zakończono prędko.

Miała ona wytworzyć kadry prawowiernych komunistów wykształconych w zakresie propagandy idei Lenina i uprzywilejowanych w każdej dziedzinie życia państwa proletrjackiego.

Nauczyciel dawał przykład swoim uczniom. Człowiek młody i wesoły potrzebował rozrywki i zabawy.

Nie mógł obojętnie patrzeć na rozrosłe, dorodne dziewuchy wiejskie, otaczające go podczas pogadanek szkolnych.

Jedna z nich – pucołowata, rumiana kacia Filimonowa podobała mu się szczególnie. Zaczął zalecać się do niej i wkrótce namówił do odwiedzenia go. Od tego czasu wymykała się do niego po nocach.

Rodzice krzywo patrzyli na to, robili córce gorzkie wymówki, lecz ona ze śmiechem odpowiadała:

– Teraz każda kobieta wolną jest i może sobą rozporządzać! Tak też czyniła do chwili, gdy przekonała się, że zaszła w ciążę. Nauczyciel wyrzucił ją od siebie i swoje uczucia zwrócił ku innej dziewczynie.

Kacia porodziła syna. Władze zabrały go natychmiast wraz z matką i odesłały do miasta. W przytułku, gdzie go karmiła, miał pozostać na zawsze.

Dziecko musiało należeć do państwa, gdyż wychowanie domowe, pieszczoty matki, ciepło rodzinne czyniły dziecko niezdolnem czuć i myśleć, jak na proletarjusza przystało.

Dotychczas cicha wieś Tołkaczewo została niebawem wstrząśnięta wypadkami, które coraz bardziej niepokoiły Bołdyrewych.

Wieś, gdzie się znajdowała komuna przemysłowa, tak bardzo potrzebna dla władz, długo nie odczuwała najazdu komisarzy, zwykle obdzierających ludzi na mocy dekretów i bez żadnych dekretów. Tołkaczewo wypełniało sumiennie wszelkie przepisy prawne i żadnych zatargów z władzami nie miało.

Jednak po pewnym czasie przybyli do wsi jacyś agitatorzy z Moskwy. Bluźnili przeciwko Bogu, zrzucili krzyż z cerkiewki, znęcali się nad popem, nawoływali młodzież do rozpusty, urządzali dni wolnej miłości, gdzie ofiarą padały młode kobiety i dziewczyny, żądne zabaw i upominków.

Tołkaczewo spotkały losy wsi Apraskinoj.

Powstały spory, rodziny zaczęły się rozpadać; na ulicach i w okolicy wałęsały się tłumy uciekających z domu dzieci, które wędrowały z jednej wsi do drugiej, aż docierały do miasta. Nikt się niemi nie opiekował, bo rodzice, przejęci niesnaskami w domu, rozwodami, kłótniami, bójkami i skargami do władz, niemieli czasu na poszukiwanie zaginionych.

Pewnego razu pani Bołdyrewa, rozmawiająca ze znajomą wieśniaczką, spostrzegła młodą dziewczynę, przechodzącą przed domem.

Była to córka komisarza wiejskiego – Mania Szulgina.

– Jak się miewasz? – spytała ją pani Bołdyrewa. – Słyszałam, że zamąż idziesz. Za kogo?

– Za Szczepana Lutowa – odparła, rumieniąc się – Właśnie mamy się spotkać i ustalić dzień ślubu.

– Daj, Boże, szczęścia! – życzyła jej pani Bołdyrewa.

– Dziękuję! – zawołała dziewczyna i pobiegła dalej. Szła ku domowi Lutowych.

Szczepan, chłopak 18-letni, czekał na nią przed bramą.

Objął ją wpół i poprowadził w stronę stojącego za domem spichrza.

– Dokąd idziemy? – spytała zdziwiona.

– Muszę tam zajrzeć… – odpowiedział wymijająco.

Otworzył drzwi szopy, wszedł i nagle pociągnął dziewczynę za sobą.

– Słuchaj, Mańka – rzekł, zamykając drzwi. – Należysz do komunistycznej młodzieży, więc musisz spełniać żądania towarzyszy. Chcę, abyś mi się natychmiast oddała! Ślub – to głupie przesądy, obyczaj burżujski!

Skromna uczciwa dziewczyna milczała, w przerażeniu patrząc w ponure oczy chłopca.

– No, cóż nic nie mówisz? – spytał i objął ją, okrywając szyję jej pocałunkami i głośno oddychając. Twarz miał bladą i zamglone oczy.

– Puść mnie! – krzyknęła i chciała się wyrwać z jego rąk.

– Toś ty taka? – warknął. – Hej, towarzysze, chodźcie tu!

Z poza zwalonych stert słomy rżanej wynurzyło się kilku wyrostków. Zakneblowano dziewczynie usta i zdarto ubranie.

Szczepan, obaliwszy ją na ziemię, upadł na nią. Walczyli długo. dziewczyna była silna i zwinna. Jednak towarzysze pomogli i obezwładnili ją.