Выбрать главу

Rosyjski człowiek w kraju swoim niczego i nikogo nie żałował i nie oszczędzał. Ludzi wszędzie było bez liku, niby karaluchów i pluskiew w brudnych, kurnych, cuchnących chatach; wsie oddawano na pastwę płomieni bez miłosierdzia, bo czyż nie obojętne był, że podpalono je, gdy i tak każdego roku pożary pochłaniały słomiane, nędzne wsie i drewniane, chaotycznie zbudowane miasta?

Wylękli, ograbiani przez „czerwonych" i „białych" mieszkańcy wiosek i miast codziennie spotykali innych władców i ciemiężców, śpiewając naprzemian to „Międzynarodówkę", to „Boże, chroń cara", tracąc pojęcie o prawie, moralności i człowieczeństwie.

Cudzoziemskie wojska nie miały powodu do litości dla Rosjan, bo albo pamiętały o zdradzie ich wzglądem aljantów, albo o ciężkiej niewoli w głębi olbrzymiego kraju. Francuzi, Anglicy, Japończycy, Niemcy, Austrjacy, Madjarzy, Czesi, Polacy, Łotysze, rzygali kulami i pociskami swoich dział, dźgali bagnetami, wieszali i rozstrzeliwali tę „dzicz wschodnią" tych „Tatarów obłąkanych i okrutnych".

Rosja krwawiła straszliwie.

Z nią razem, o niczem już nie wiedząc, krwawił ten, który zamierzał wykuć dla niej lepszy świetlany byt.

Włodzimierz Lenin leżał w ciemnym pokoju bocznej oficyny Kremlu, przez długie miesiące walcząc ze śmiercią.

Fania kapłan mierzyła dobrze. Zdawało się, że zamierzała zadać mękę dyktatorowi za mękę, którą udręczył naród.

Kula, zatrzymując się w kości pacierzowej, przebiła ważne sploty nerwowe. Lekarze, otaczający rannego, całą nadzieję pokładali w sile tego barczystego, krępego człowieka o kopulastej czaszce, mongolskich policzkach i oczach skośnych teraz ciągle przysłoniętych sinemi powiekami.

Przytomność powracała choremu rzadko i na krótko.

Długie doby mijały w cierpieniach, malignie, krzykach obłędnych, przeraźliwych. Lenin miotał się, zgrzytał zębami i bredził całemi godzinami. Wygłaszał mowy, a lewa ręka o skurczonych palcach wykonywała ruchy, niby narzucała ogromne litery na olbrzymim papierze.

Były chwile, że leżał nieruchomy z rękami i stopami zimnemi, bezwładnemi.

– Paraliż? – pytali, spoglądając na siebie, lekarze.

Lecz ranny nagle podnosił rękę i znowu pisał na niewidzialnym papierze, mrucząc urywanym głosem:

– Życie… szczęście… Helena… wszystko dla rewolucji. towarzysze!…

Później szamotał się z dozorującymi go sanitarjuszami, usiłował podnieść ciężkie, nabrzmiałe powieki i krzyczał:

– Dzierżyński… Torquemaga… żandarm Fedorenko – pies plugawy… wściekły… Pod mur z nimi!… Powiedz mi…Feliksie Edmundowiczu… czy Chińczycy zadusili…Piotrusia…Dora… Dora ach, ach! Dora Frumkin… Gdzie Dora? Towarzysze… powiedzcie Plechanowi, że… ciężko zabijać.

Jęczał długo, żałośnie, a z pod sinych powiek toczyła się łza i nieruchomiała nagle, jakg-dyby zamarzała na wystającym policzku, kościstym, żółtą obciągniętym skór. Zgrzytał zębami i poruszał blademi, wydętemi wargami, szepcąc niewyraźnie:

– Socjalizm, wszechludzka równość… furdaL.mrzonkiL. Najpierw precz z wolnością… to nie dla proletariatu… później teror… taki, żeby Iwan Groźny… w grobie się wzdrygnął…i tak przez pół wieku, może, przez stulecie całe… Wtedy… zrodzi się jedyna cnota… jedyna ostoja socjalizmu… ofiarność… Lękiem wyzwolić ciała… Heleno!… Taki nakaz… straszny… To nie ja…

Znowu zapadał w bezwład. Myśli, błąkające się w mózgu, odlatywały w mrok; czuł, że stacza się w otchłań bez dna… wiruje wśród odłamków światów, poszarpanych ciał ludzkich, porwany przez prąd potężny…

Rzęził, wyrzucając obłędne słowa, bez związku i znaczenia, słabnął, pogrążając się w milczenie, nieruchomy, prawie nieżywy. Wtedy pochylali się nad nim lekarze, dotykali pulsu, nadsłuchiwali, czy bije jeszcze serce Lenina – serce nikomu nieznane, tajemnicze, jak Rosja,

– porywcza i obojętna, zbrodnicza i święta, mroczna i jasna, nienawidząca i miłująca, pochylająca głowę, jak skrzydlaty serafin Boży, i zuchwale podnosząca groźne oblicze Lucyfera; jęcząca, jak sierota na skrzyżowaniu dróg rozstajnych, i przerażająca dzikim świstem i okrzykiem Stieńki Razina, watażki okrutnego; płacząca krwawemi łzami Chrystusa i we krwi braci nurzająca się, jak najeźdźca tatarski.

Tak myślał oddany dyktatorowi, uwielbiający go doktór Kramer, trwogą o życie przyjaciela zgnębiony i przerażony.

Lecz serce jeszcze biło słabem, ledwie uchwytnem tętnem.

Dopiero po trzech tygodniach rozwarły się czarne oczy skośne i ze zdziwieniem oglądały pokój półciemny, majaczące w mroku stroskane, niespokojne twarze Nadziei Konstanty-nówny.

Zaczął mówić słabym głosem.

Wypytywał o wypadki i znowu zapadał w sen, czy omdlenie.

Teraz jednak przytomność coraz częściej powracała. Tylko chwilami drętwiały mu prawa ręka i noga, nie mógł uczynić żadnego ruchu, ani słowa przemówić.

Czasami chciał powiedzie coś, zapytać, lecz język odmawiał mu posłuszeństwa, bełkotał, wydając urywane mruczenie i bluzgając śliną.

– Objaw paralityczny… – szeptali lekarze.

Lenin zwalczał jednak te ataki. zaczynał mówić i znów poruszał się swobodnie. Nadzieja Konstantynówna spostrzegła, że chory coraz częściej krzywi się, marszcząc czoło, i oczy mruży.

Pochyliła się nad nim i spytała:

– Może, chcesz czego? Powiedz mi! Uczynił znak, aby się niżej nachyliła, i szepnął:

– Mózg mój zaczął pracować… Muszę pomyśleć nad różnemi sprawami… Chciałbym pozostać sam…

Krupskaja była ucieszona. Lenin niezawodnie powracał do zdrowia, bo pożądał samotności, podczas której tak potężnie pracowała myśl jego. Porozumiała się z lekarzami i ranny pozostał sam w półciemnym pokoju.

Leżał z otwartemi oczami, patrząc w sufit.

Pozostawał długo bez ruchu, wreszcie zmarszczył czoło i szepnął:

– Marja Ebner Esechenbach… Tak, niezawodnie – Eschenbach!… Jak to? „Cierpienie -wielki mistrz. Ono podnosi dusze ludzi"… Hm, hm! Alfred de Vigny napisał kiedyś coś podobnego: „Możliwe, że cierpienie jest niczem innem, jak prowadzeniem najbardziej treściwego życia…"

Umilknął i tarł czoło. Po chwili mruknął w zamyśleniu:

– Kto powiedział, że „dla ulepszenia" gatunku człowieka pożyteczne są okrucieństwo, gwałt, niedola, niebezpieczeństwo, wstrząsy duchowe, zagłębienie się we własnem „ja"…potrzebne jest wszystko złe, straszne, tyraniczne, zwierzęce i podstępne także, jak i wszystko, przeciwne temu? Kto to powiedział? Ach – tak! Nietzsche! Dotychczas wszystko w porządku!…Cierpienie i okrucieństwo… Cierpienie zrodziło okrucieństwo, okrucieństwo rodzi cierpienie… Wkońcu – świetlana meta – lepszy gatunek „człowieka"…wyższa forma jego bytu…Dla tego żadna ofiara nie jest zbyteczna! Żadna… A Helena? Złotowłosa Helena w żałobnym welonie?…Niebieskie oczy…usta wykrzywione, krzyczące!…

Jęknął i przymknął oczy.

– A jeżeli całe okrucieństwo i cierpienie zakończą się powrotem do dawnego życia? Poco tyle ofiar, tyle łez, krwi jęków? Poco zginęła Helena i Dora – piękna, naga Sulamit, kochanka Salomonowa, i Zofja Wołodzimirowa, i mały Piotruś, i ten blady Sielaninow, który odnalazł mnie aż w Tatrach?… Poco?

Myśli biegły warto, jedna po drugiej, niby ktoś bardzo szybki i wprawny nizał perły na sznurek gładki i śliski.

Lenin szeptał i słuchał sam siebie.

– Nie jestem pewny… Więc eksperyment? Próba? Szalona, okrutna próba? Cha-cha! Nikt na nią się nie ważył: ani francuscy przywódcy komuny, ani Blanqui i Bakunin, ani Marks i Liebknecht… Oni – marzyli… Ja – zrobiłem. Ja? Po wsiach wierzą, że jestem Antychrystem… Antychrystem…

Umilknął i zwarł szczęki rozpaczliwym ruchem. Podnosząc oczy, mówić zaczął prawie głośno: