Nagle koń zachwiał się i runął na ziemię.
Wierzgał nogami i co chwila usiłował podnieść ciężki łeb prężąc długą, chudą szyję. Próżno torturował szkapę brodaty człowiek, wymachując batem, próżno kopał ją grubemi butami w brzuch rozdęty; nie pomogły wysiłki ludzi, odprowadzających nieboszczyka. Biała szkapa dobiegła już kresu życia, wierzgnęła jeszcze kilka razy, drgnęła, wydała świszczący chrap i nagle, wyciągając szyję i nogi, zesztywniała.
– A, padło przeklęte! – zaklął brodacz i w rozpaczy cisnął bat na kamienie. Ludzie naradzali się krótko.
Zsunęli trumnę z wozu, oparli na ramionach i przygarbieni poszli ku miejscu ostatniego spoczynku drogiej lub przyjaznej istoty.
Szloch ustał. Ciężko oddychając i potykając się na wyboistym bruku, zniknęli ludzie w ciemnem załamaniu ulicy.
Brodaty człowiek stał chwilę, klnąc i drapiąc się w głowę, wreszcie podniósł bat i odszedł.
Młodzi inżynierowie szli za nim w oddali, kierując się ku śródmieściu. Nagle posłyszeli za sobą stłumione głosy.
Obejrzeli się i stanęli w zdumieniu.
Z czarnych, ubogich domków wypadli mieszkańcy.
Jak zgraja głodnych psów stłoczyli się przy trupie końskim.
Po chwili rzucili się na niego. Błysnęły siekiery i noże, rozległy się krzyki i przekleństwa. Ludzie odbiegali, niosąc skrwawione kawały końskiego ścierwa. Inni walczyli ze sobą, wyrywając z leżącego kadłuba wnętrzności. Mała dziewczynka skakała na jednej nóżce i gryzła dymiący ochłap, piszcząc drapieżne.
– Stworzył Bóg człowieka na obraz i podobieństwo swoje i tchnął w niego ducha swego! – szepnął Grzegorz i wzdrygnął się.
Piotr nic nie odpowiedział. Tylko zębami zgrzytnął i biegł, nie oglądając się. W pokoju hotelu, gdzie byli ulokowani delegaci fachowi, znaleźli przysłane im materjały obrad. Po kolacji zaczęli przeglądać stenogramy i protokóły, gdy nagle ktoś zapukał do drzwi. Wszedł urzędnik milicji.
Takie wizyty nie należały zwykle do przyjemnych, więc Bołdyrewy patrzyli na niego zimnym, nieufnym wzrokiem.
Milicjant nagle roześmiał się głośno.
– Nie poznaliście mnie? – zawołał. – Jestem inżynier Burow.
– Burow! Szczepan Burow! – wykrzyknęli Bołdyrewy, witając dawnego kolegę. – Skądżeś się tu wziął i do tego w tak wspaniałej roli?
– A cóż miałem robić, moi drodzy? – zaśmiał się milicjant. – fabryki zdechły, a ja nie miałem zamiaru iść za ich przykładem, więc dałem nura do milicji, jako inspektor nad budynkami i urządzeniami miejskiemi. Coprawda nie mam z tem wiele roboty! Piszę codziennie po dwa lub trzy protokóły, że ten lub inny dom czyha na to, aby się zawalić, że kanalizacja nie działa, bo ją zatkały nieboszczyki… Ludziska w zimie ukrywali się w tych kanałach i umierali sobie w samotności.
Koledzy gwarzyli tak długo, aż Burow wstał i rzekł:
– Muszę iść. Jestem dziś wyznaczony do zrewidowania różnych podejrzanych miejsc. Władze obawiają się, czy nie runą dachy na głowy gości tak bardzo pożytecznych instytucyj. Może chcecie, to pójdziemy razem? Warte obejrzenia!…
Grzegorz odmówił, lecz Piotr zgodził się natychmiast.
Wyszli na miasto i wstąpili do biura milicji.
Burow skinął na trzech drabów, grających w karty na ławce.
– Moi podkomendni! – szepnął, mrużąc oko. – Powiadam ci, kolego, chłopy naschwał! Przetarło, ugniotło ich życie, jak piekarz ciasto. Zdaje się, że przed wojną pędzili żywot w katordze. Zbrodniarze, no, a teraz – agenci bezpieczeństwa publicznego!
Draby tymczasem ubierali się, zaciągając rzemienie z wiszącemi na nich rewolowerami, i przyczepiali szable.
W pobliżu mostu Kuźnieckiego Burow zatrzymał się przed ciemnym domem dwupiętrowym i zapukał do drzwi.
Długo nikt nie odpowiadał. Po trzecim dzwonku rozległ się tupot bosych nóg na schodach. Drzwi, spuszczone na łańcuch, uchyliły się i wylękła twarz zajrzała w szparę.
– Otwieraj, bo strzelę! – mruknął jeden z milicjantów, przyciskając nogą drzwi. Weszli n(po schodach na drugie piętro i zadzwonili znowu.
Ktoś przekręcił mosiężne oczko we drzwiach i rozległ się głos:
– Ach, towarzysz Burow!
Weszli do sieni, a stamtąd do dużej sali, rzęsiście oświetlonej lampkami acetylenowemi. Okna były szczelnie zasłonięte grubemi draperjami – na podłodze leżał wspaniały, puszysty kobierzec, tłumiący kroki. Około stu gości było na sali.
Grali w karty, ruletkę, domino. Kupy złotych monet, całe garście brylantów i drogich kamieni, pierścionków, bransoletek, paczki dolarów i funtów angielskich przechodziły z rąk do rąk.
Wystrojone, obwieszone klejnotami, półnagie kobiety w pozach wyuzdanych siedziały i leżały na kanapach i w fotelach, bezczelne, wyzywające. Nagie dziewczynki roznosiły szampan, likiery i kawę…
Od czasu do czasu ten lub ów z gości dawał znaki oczami i znikał z jedną z kobiet w głębi korytarza; inni szeptali coś do ucha usługującym dziewczynkom i przechodzili z niemi do bocznych pokoi.
Grała pianola w małej salce, tańczyły jakieś pary; miotały się i podrygiwały rozpustne, lubieżnie przy wybuchach śmiechu i okrzykach podchmielonych widzów.
– Co to jest? – szepnął Piotr, dotykając ramienia Burowa.
– Dla ciebie – wszystko, co chcesz, dla mnie – „złota krowa"! – odparł ze śmiechem. -Jednak, jako dawny kolega, ostrzegam: nie graj, bo tu szuler siedzi przy szulerze; u miłością też należy być ostrożnym… Ot, naprzykład! Widzisz tę piękną, groźną brunetkę? Jest to księżna, najprawdziwsza księżna z bardzo starej rodziny… Na dworze cesarskim triumfy zbierała. Nie zdążyła zemknąć zagranicę, przeszła „czeka" i wszystko, co jest z nią związane… Spróbowała ulicy… a później odnalazła ten przytułek, utrzymywany przez cudzoziemca, bardzo rządowi potrzebnego… Księżna jest chora… no, wiesz na jaką chorobę można być chorą w takim zakładzie… Nie leczy się i, jeżeli zawita tu jakiś komisarz, skusi biedaka i… zarazi. Zwierzała mi się kiedyś po pijanemu, że teraz tylko w ten sposób może się mścić za Rosję… Patr-
jotka! Cha! Cha!
– Te kobiety mieszkają tu? – spytał Piotr.
– Nie! – zaprzeczył milicjant. – Jesteś na bankiecie, czy raucie u ormiańskiego bogacza z Turcji, Awanesa Kustandżi, wśród jego przyjaciół i gości. Widzisz tamten stolik przy oknie? Tam szulerzy przegrywają w tej chwili tysiące dolarów do tego czerwonego wieprza… Jest to fabrykant niemiecki… Wygrał dużo, a biedaczyna nie wie, że przegra wszystko, co zarobił w Rosji, bo sprzedał dużą partję aspiryny, salwarsanu, opjum i kokainy… W tem jest polityczna idea, mój drogi! Mamy „nep", czyli nową ekonomiczną politykę. Dopuszczamy cudzoziemskie kapitały, ale dochody z nich, o ile nie można ich skonfiskować, zarekwirują w sposób „prywatny" szulerzy, lub te piękne, a niebezpieczne odaliski, wkońcu zaś dostojny Ku-standżi zerwie swój haracz.
Piotr Bołdyrew obejrzał się po sali.
Przy wejściu milicjanci Burowa pili koniak i zajadali chlebem z kiełbasą.
Przy stolikach szła gra, krążyły pieniądze, brylanty i szklanki z winem; małe, nagie dziewczynki siedziały na kolanach gości i bezwstydnie tuliły się do nich, dziecinnemi głosikami śpiewając sprośne piosenki i opowiadając ohydne anegdotki.
Po sali przechadzał się uśmiechnięty Kustandżi, ogromny, do słonia podobny Ormianin.
Na lśniącej się twarzy, okrytej czerwonemi plamami i wrzodami, zwisał gruby, fioletowy nos, zasłaniający wierzchnią wargę. Małe, czarne i przebiegłe oczy świeciły się drapieżnie, wszystko widząc, nad wszystkiem czuwając.
Podszedł do Burowa i rzekł piskliwie:
– Dziś marny dzień… Żadnego zarobku!
– Widzę! – odparł wesoło milicjant. – Oszczędzę was, towarzyszu, na dzisiaj! Zapłacicie mi tylko trzysta dolarów. Bagatelka, wobec tego, że Niemiec Brandt zostawi u pana dwadzieścia pięć tysięcy dolarów, a ten młody Amerykanin Savey, co to pięknie tańczy i gwiżdże. -co najmniej pięćdziesiąt tysięcy. A inni? A to, co przewinie się przez gabineciki i czarny buduar pięknej pani Kustandżi?… Nie! Trzysta dolarów – to drobiazg…
– Aj – aj – aj! – zapiszczał Ormianin. – Towarzyszu, prędko będziecie miljonerem, jak Rotschild!