Tylko Wołodzia, kryjąc się w krzakach, sunął za nimi.
Ksenofont modlił się szeptem, Darja cicho płakała, dziewczynki, już uspokojone i uradowane zmianą w ich życiu, biegły naprzód i zrywały kwiaty. Na polach pracowali chłopi.
Drobne, chude koniki ciągnęły sochy o jednym lemieszu, wykutym przez kowala wiejskiego, lub o ostrym korzeniu – z braku żelaza.
Wielki znój i wysiłek biły z pochylonych łbów słabych koników i z wyprężonych karków i ramion ludzi, idących przy radle.
Koniki sapały dychawicznie, chłopi pokrzykiwali zdyszanemi głosami:
– O-o-o-ej! O-o-o-ej!
Wołodzia pomyślał, że są to też burłaki, ciągnący sznur, uwiązany do ciężkiej krypy, pełnej nędzy i pracy bez wytchnienia i nadziei.
Tymczasem idące skrajem drogi dziewczynki zatrzymały się i stały nieruchomo, zapatrzone w dno rowu, biegnącego wzdłuż szosy.
Wypadło stamtąd dwóch wyrostków. Krzyczeli i klęli ohydnie, śmiejąc się i poprawiając na sobie portki i koszule.
Uciekali w pole, gdzie stała biała, kosmata szkapa, zaprzężona do drewnianej sochy.
Za nimi wygramoliła się dziewczyna, z potarganemi włosami, bosa, w brudnej, wysoko podkasanej jubce.
Szła, leniwie naciągając na ramiona i bujne, rozrosłe piersi płócienną koszulę, rozdartą na plecach i zawalaną ziemią. Znał ją Uljanow. Była to pastuszka, niemowa.
Przystanęła. Niebieskiemi oczami bezmyślnie i obojętnie patrzyła na kroczących drogą żebraków, drapiąc się pod pachami.
Wyrostki dobiegli do sochy. Schyleni nad nią już szli, odwalając płytką skibę i złośliwemi okrzykami poganiając konia:
– O-o-o-o-ej! O-o-o-ej! Mały Uljanow nie poszedł dalej.
Usiadł za krzakami przy drodze i zapłakał ciężkiemi, gryzącemi łzami. Nic go nie radowało.
Niebo szafirowe i głębokie, złocisty kurz na szosie, kwiaty polne, zieleniejące pola, słońce gorące, jaskrawe, – wszystko wydało mu się szarem, beznadziejnem, chorem i nędznem. W głosach ptaków słyszał jedną tylko nutę – nutę jękliwej skargi.
Przestał płakać. Porwała go natomiast potężna nienawiść.
Kołowały przed nim postacie, wirujące w mętnym, szarym zmroku.
Bóg, ojciec z orderem na piersi, wójt, rudy Sieriożka, wysoki komisarz policji Bogatow, doktór Titow, stara, pomarszczona znachorka, blady pop wiejski, którego gonił opasły ojciec Makary, prężące się lubieżne nagie piersi dziewki bezmyślnej.
Z pola szła do niego zła, namiętna skarga od pługów i soch:
– O-o-o-o-ej! O-o-o-ej!
ROZDZIAŁ IV.
Uljanow nigdy nie odznaczał się szczerością i zbytnią wesołością, ale po powrocie ze wsi nawet koledzy spostrzegli zmianę w jego twarzy, głosie i postawie.
Unikał rówieśników i nigdy nie prowadził z nimi rozmów. Tak, przynajmniej, im się wydawało. W istocie było inaczej.
Wołodzia, wróciwszy z wakacyj, przyglądał się kolegom bacznie. Badał ich tak, jakgdyby widział chłopaków po raz pierwszy.
Zrobił przegląd całej gromadki kolegów i przelotnie zadał im kilka niespodziewanych pytań.
O, teraz poznał dobrze tych chłopców!
Ten – syn dowódcy pułku, mówił tylko o znaczeniu swego ojca, o jego karjerze, o orderach, surowości, z jaką pokarał niesfornych żołnierzy, oddając ich pod sąd wojenny, na pewną śmierć.
Drugi – syn kupca, chełpił się bogactwem rodziców; rozpowiadał o zarobkach firmy podczas dorocznego jarmarku w Niżnim-Nowogrodzie, o sprytnej aferze, dzięki której dostarczano do wojska partję zgniłego sukna na płaszcze żołnierskie.
Inny – syn dyrektora więzienia, śmiejąc się brutalnie, rozwodził się szczegółowo nad sposobami dręczenia aresztantów. Mówił, jak ich karmią czosnkiem i śledziami, jak pozbawiają ich wody, jak ciągle budzą po nocach i tak wymęczonych, cierpiących ludzi znienacka poddają badaniu sędziów śledczych; opisywał ponure sceny stracenia, które widział z okna swego mieszkania.
Mały, dobroduszny Rozanow chwalił się tem, że jego ojciec, radca guberjalny, zewsząd otrzymuje piękne i drogie upominki i, że on sam nosi mundurek z prawdziwego angielskiego kortu, podarowanego mu w dzień imienin przez pewnego kupca, mającego pilny interes do ojca.
Gruby bezbarwny Kolka Szyłow wyśmiewał ojca swego, proboszcza katedralnego i prokuratora sądu konsystorskiego, wspominając o tem, jak drogo płacą bogaci panowie, żądający rozwodu, i jak poważny, szanowany w mieście i noszący złotą mitrę podczas nabożeństwa kapłan zamyka się z klientami w swojej kancelarji; układa z nimi plan sztucznych dowodów zdrady i cudzołóstwa, oraz innych „bezecnych świństw", jak się wyrażał cyniczny synalek.
Każdego niemal namacał, dotknął, zbadał ponury Wołodzia i dopiero wtedy zaczął opowiadać im o życiu wieśniaków, strasznem, beznadziejnem i mrocznem. Wspominał o Darji Ugarowej, o złowróżbnej przepowiedni młodego popa, o śmierci Naśćki, o żebraku Kseno-foncie, o nędznych, śmiesznych sochach chłopskich, gdzie, zamiast żelaznego lemiesza, tkwił wygięty korzeń dębowy; opisywał rozpustę, panującą na wsi, praktyki znachorek, ciemnotę ludu i jego niewyraźne, mgliste nadzieje.
– Straszne to życie! – szeptał chłopak. – Tylko patrzeć jak powstaną chłopi, niech tylko znajdzie się jakiś nowy Pugaczew czy Razin. Pohulają oni wtedy!
– E-e, nie taki straszny djabeł, jak go malują! – machnąwszy ręką, zawołał syn pułkownika. – Mój ojciec pchnie swoich żołnierzy. Ci dadzą salwę, trrrach! i – po wszystkiem! Tym zwierzętom tylko to się należy!
Inni się zaśmiali, podtrzymując kolegę.
Od tego dnia Uljanow przestał rozmawiać z kolegami.
Cały oddał się nauce i czytaniu. Robił jakieś wyciągi, zapisując je w grubym kajacie i dodając własne uwagi. Brat Aleksander przypadkiem przejrzał kajet Wołodzi. Nic o tem nie powiedział, lecz zaczął mu dawać książki do czytania.
Wołodzia uczył się dobrze i wciąż zaczytywał się klasykami rzymskimi. W czwartej klasie już prawie nie posługiwał się słownikiem.
Nauczycieli nie lubił, bo i nie było zaco.
Kapelan głuchy i sepleniący „walił" z książki, oczu od niej nie odrywając. Żądał, aby uczniowie umieli wszystko napamięć, słowo w słowo tak, jak stało w „pana profesora, doktora świętej teologji, przewielebnego protojereja Sokołowa" podręczniku, przez świętobliwy synod aprobowanym i polecanym.
Na wszelkie, nieraz bardzo kazuistyczne pytania uczniów odpowiadał stereotypowemi słowy:
– Co musicie wiedzieć, tom powiedział i to znajdziecie w doskonałej książce doktora świętej teologji, przewielebnego ojca Dymitra Sokołowa na stronicy 76-ej…
Wołodzia, który, po powiedzeniu brata o nieistnieniu Boga, obawiał się wszczynać z nim rozmowę na tematy religijne, miał dużo wątpliwości. Chciał zapytać o nie kapelana, lecz, gdy ten odesłał go do 101-ej stronnicy podręcznika Sokołowa, machnął ręką i już się do niego nie zwracał. Zapytany sypał od deski do deski najautentyczniejszemi słowami „pana profesora i doktora świętej teologii", dostawał piątkę i siadał ponury, zrozpaczony.
Nauczyciel matematyki, Eugraf Ornamentow, olbrzymi kudłaty drab w ciemnych okularach na czerwonym nosie, zawsze pijany, w chwilach gniewu zapominał o miejscu, gdzie się znajdował, i wypluwał ohydne, ludowe przekleństwa. Gniewał się często, bo, mimo, że każdego roku odrabiał jedne i te same zadania, uczniowie nic z matematyki nie umieli i stali przy tablicy, jak „bałwany Króla Niebieskiego", podług określenia krewkiego Ornamentowa.
Jedyną jego ostoją był mały Uljanow.
Gdy przyjeżdżały władze szkolne na wizytację gimnazjum, wylękły i zmieszany Ornamen-tow wołał do tablicy Włodzimierza i ten rozwiązywał zawiłe zadanie, podyktowane przez przybyłego urzędnika ministerjalnego.
Profesorem łaciny i greki był od dwóch lat wspaniały mąż, o głosie basowym, z łatwością przechodzącym w dźwięczny tenor, o długiej, kruczej brodzie, pięknej, bladej twarzy i niebieskich oczach, szyderczo świecących się za szkłami złotych binokli. Nazywał się Arsen-jusz Kiriłowicz Iljin.
Wśród uczniów starszych klas krążyły wieści, że wspaniały Arsenjusz Kiriłowicz był lowe-lasem i amatorem przygód miłosnych, za które został z Moskwy przeniesiony na prowincję. Istotnie tak też i było. Nawet Wołodzia słyszał o tem w domu.