Porzucił dla nich ulubionych klasyków rzymskich i nie wertował wspaniałego „Realnego słownika klasycznych starożytności" Lubkera, co czynił dla własnej przyjemności. Spieszył się teraz z odrobieniem niezbędnych lekcyj i zabierał się do Marksa, robiąc notatki i zapisując całe stronice własnemi myślami.
Gdy starszy brat ze zdumieniem patrzył na niego, mówił podnieconym, zachwyconym głosem:
– To wam potrzebne i – nic więcej! Tu – taktyka, strategja i niewątpliwe zwycięstwo!
– To dobre dla uprzemysłowionego państwa, a nie dla naszej „Rusi świętej" z jej drewnia-nemi sochami, kurnemi izbami i znachorami! – zaprzeczał brat.
– To dobre dla walki jednej klasy przeciwko całemu społeczeństwu! – odpowiadał Włodzimierz.
W gimnazjum wszystko szło po dawnemu. Ujlanow wciąż był pierwszym uczniem. Nawet gdyby nie był tak staranny i zdolny, łatwo by mu przyszło utrzymać się na tem stanowisku.
Koledzy pozostawali daleko za nim.
Niektórzy z nich nie wyszli poza ramy beznadziejnego mieszczaństwa. 16-to lub 17-to letni młodzieńcy lubowali się w pijatykach i hazardowej grze w karty; oddawali się rozpuście, czyniąc nocne wyprawy na przedmieście, do ciemnych uliczek, gdzie groźnie, zuchwale paliły się czerwone latarnie domów publicznych; romansowali obcesowo z pokojówkami, szwaczkami i przybywającemi do miasta dziewczynami wiejskiemi, poszukującemi zarobku.
Nikt nic nie czytał, nikogo nic nie zajmowało i nie pociągało. Jedna myśl kierowała wszystkimi. Skończyć za wszelką cenę gimnazjum, a po niem uniwersytet lub inną uczelnię, zostać urzędnikiem i spokojnie pędzić beztroskie życie, opromieniane od czasu do czasu znaczniejszą łapówką, nową rangą, orderem lub wyższą nominacją służbową.
Był to okres martwoty ducha, spodlenia charakterów, rabiego milczenia i służalczości bezgranicznej, – nudne, zgniłe trzęsawisko życia, na które ze ślepą bezwzględnością nadepnęła ciężka stopa Aleksandra III-go; okres, w którym kościół, nauka, talenty ugięły się przed potęgą dynastji. Była to cisza przed straszliwą burzą, milczenie dręczące, budzące trwogę, przed którą uciekano się do bezwolnej pokory, do bezmyślnego bytu, do istnienia, kierowanego z wysokości tronu przez pomazańca Bożego.
Włodzimierz rozumiał to i przebaczył „Woli Ludu" marzycielstwo bezpodstawne i rozpaczliwe. Czuł, że był to żywiołowy protest. Nie chodziło tu ani o Rosję, ani o lud. Trzeba było wstrząsnąć całym krajem, zniewolić go do wyjścia ze stanu bierności, chociażby przez wybuch maszyny piekielnej.
Pomiędzy nim a bratem urwała się jednak, napozór bez przyczyny, nić zażyłości i bliskości duchowej. Był dla Aleksandra zbyt trzeźwym, śmiało patrzącym prawdzie w oczy, surowym. Nie ukrywał zresztą, że nie uważa brata za stworzonego na rewolucjonistę.
Aleksander pisał rozprawę naukową. Całemi dniami siedział pochylony nad mikroskopem, studjując jakieś robaki.
– Prawdziwy rewolucjonista nie powinien tyle czasu tracić na jakieś robaki! – myślał Włodzimierz z oburzeniem.
– Na wsi umierają Naśćki, oddane w ręce dzikich ojców i ciemnych znachorek; na żebractwo idą Darje i ich córki; ulubioną zabawą dzieci po miastach jest topienie psów i kotów; buszuje radca kolegjalny Bogatow; pije i gada o pokorze i moralności ojciec Makary; wszyscy milczą i chodzą z obleśnemi minami, a tu – robaki! Co komu po tem, aby wiedzieć, czy mają one serce i mózg, czy nie? Tu o stu dwudziestu miljonach ludzi myśleć trzeba, nie zaś o robakach!
Włodzimierz poczuł ostro swoje osamotnienie.
Nie miał już nikogo, z kim mógłby podzielić się nurtującemi go myślami.
Pozostał przy nim tylko Karol Marks. Nowe i coraz bardziej porywające prawdy odsłaniał przed młodzieńcem zuchwały, zimny myśliciel.
Ucieszył się Włodzimierz, otrzymawszy pewnej niedzieli zaproszenie do profesora Osta-powa, którego bardzo lubił. Młody, o bladej, prawie przezroczystej twarzy i dużych piwnych oczach nauczyciel spotkał go z serdeczną poufalnością.
Ściskając mu rękę, mówił:
– Dawno miałem zamiar zaprosić pana do siebie, aby przeprosić za bzdury, któremi najczęściej ugaszczam klasę. Zresztą dla niej to arcystrawna rzecz, ale przed panem, który, jak wywnioskowałem z odpowiedzi jego, nie tylko czytał dużo, lecz potrafił zrozumieć, czem jest nasza piękna współczesność, – czuję się zawsze zawstydzony!
Włodzimierz zmieszał się i coś mruczał.
– Nie, proszę nie przeczyć! Wiem przecież sam i zdaję sobie sprawę ze swoich postępków – przerwał mu profesor. – Lecz cóż pan chce? „Chciałaby dusza do raju, ale grzechy nie wpuszczają"! Nie należę do bohaterów! Boję się własnego cienia, cóż dopiero kuratora okręgu lub gubernatora?! Oprócz tego słaby ze mnie człowiek, bardzo słaby!
Wprowadził gościa do saloniku, gdzie siedziało kilka osób, widocznie, przyjezdnych, bo Włodzimierz nigdy ich w mieście nie spotykał.
Jeden z obecnych, w mundurze studenckim, opowiadał o życiu w stolicach.
Obraz, kreślony ze swadą, z talentem naracyjnym i ironją, jeszcze bardziej upewnił Ulja-nowa o celowości istnienia chociażby marzycielskiej partji „Woli Ludu".
– Moi panowie! – zakończył student swoje opowiadanie. – Byłem, jak wiecie, zesłany na Syberję i powiem wam, że tam jest stokroć lepiej niż w Petersburgu, pod opiekuńczym skrzydłem jego cesarskiej mości, najjaśniejszego pana, Aleksandra Aleksandrowicza Wszechrosji! Tam jest nienawiść i oczekiwanie czegoś nowego, nieuniknionego. W stolicy – mrok egipski i klajster; w mózgach – siedem chudych krów faraonowych!
– Beznadziejna sytuacja! – mruknął jeden z gości.
– I tak, i nie! – zawołał student. – Wszyscy usiłują o niczem nie myśleć, a jednak wyczuwają, że tak długo nie potrwa. Coś się musi stać!
– Ale co? – zapytał Ostapow.
– Nie wiem! Jedno tylko niezawodne, że coraz więcej ludzi przechodzi dobrze postawiony uniwersytet – więzienie! Stamtąd wychodzą ludziska zdecydowani na wszystko! – rzekł ze śmiechem. – Nie będą to nasi domorośli jakobini z duszyczkami lojalnemi, mimo teatralnych bomb, schowanych w zanadrzu!
– Acha! – pomyślał Włodzimierz i poruszył się żywiej na krześle. Student spojrzał na niego podejrzliwie.
– Hm… – mruknął. – Młodych gości zaprasza pan profesor… Ostapow uśmiechnął się.
– To brat Aleksandra Uljanowa – szepnął i dodał głośno: – Włodzimierz Iljicz, mimo swego młodocianego wieku, jest bardzo rozsądnym człowiekiem.
– Kiedy tak, to już dobrze! – rzekł student. – Więc płynę dalej! Powiadam wam, panowie, że widziałem się z Michajłowskim, Lepeszyńskim i innymi, którzy spróbowali i żelaznych krat i czystego powietrza syberyjskiego. Już inaczej gadają, chociaż nie tak, jak ci, co powąchali Marksa.
– Jakież są prądy? – pytano.
– Prąd jasny – żadnych rozmów, tylko rewolucja, ogólna, wszechrosyjska przeciwko carowi wszechrosyjskiemu, ot co! – zawołał student, śmiałemi oczami patrząc na słuchaczy. -Wszech-ro-syj-ska re-wo-lu-cja!
Zapanowało długie milczenie. Nikt nie wiedział, co ma powiedzieć wobec tak poważnej nowiny.
I nagle odezwał się uczeń gimnazjalny.
Twarz miał bladą, lecz ponure oczy patrzyły twardo, głos nie zdradzał żadnego wzruszenia. Wyczuwało się w nim nawet zimne szyderstwo:
– Ci panowie ze świeżego powietrza syberyjskiego – niczego się nie nauczyli, lub nie zrozumieli Marksa. Na dnie ich duszy drży, jak owczy ogon, ta sama lojalność, jaką tu zarzucono „Woli Ludu". I to prawda! Partja ta posiada lojalną duszę… Wszechrosyjska rewolucja udać się nie może – to śmieszny plan! Chłopi obecnie przeciwko cerkwi nie podniosą buntu; przeciwko policji i lekarzom – owszem, ale wyrżnąwszy tych wrogich i obcych im ludzi, na kolanach poczołgają się do stopni tronu i łapówkę carowi złożą – głowy policjantów i eskulapów! Rewolucja powinna być skierowana nie przeciwko carowi, lecz przeciwko wszystkiemu, aby kamienia na kamieniu nie pozostało, żeby trawa dziesięć lat nie śmiała rosnąć na pobojowisku! Takiej rewolucji może dokonać nie głupi, ciemny naród, lecz jedna, zorganizowana porwana hasłem partja!