Выбрать главу

– Smutno mi jest… – szepnęła. Uljanow milczał.

– Smutno mi jest – powtórzyła i nagle podniosła na niego duże, niebieskie oczy, pełne gorących błysków. – Wola jest niedobry!

Włodzimierz nie odzywał się.

– Czy Wola nic nie kocha w życiu? Pomyślał i odparł:

– Życzę dobra i prawdy wszystkim ludziom całego świata…

– A więc – kocha?

– Nie! Na to sam rozum wystarczy – rzekł spokojnie.

Po chwili Helena, nie spuszczając z niego oczu, szepnęła.

– I nikogo… nie kocha?

Chciał odpowiedzieć, lecz nagle zmieszał się i z żywym rumieńcem na twarzy zaczął przeglądać ilustrowane wydanie Puszkina, leżące na stole.

– Naprzykład, czy mnie… kocha Wola? – doszedł cichy jej szept. Uljanow drgnął i zacisnął zęby.

– Bo ja kocham Wolę… kocham, jak ojca, jak kochałam matkę… o, nie! kocham więcej -tak, jak Boga!

Przez zaciśnięte zęby odpowiedział:

– Niebardzo przekonywające porównanie!… Boga, Leno, niema! Jest to przestarzała idea, przypadkowo pozostająca w obiegu.

Oczu jednak nie podniósł na nią, bał się spojrzeć w jej źrenice, pełne błysków serdecznych.

– Dla mnie Bóg istnieje! Ja kocham Go, a obok Niego – Wolę! – szepnęła.

– Leno! – rzucił zduszonym głosem, jakgdyby wołanie o ratunek.

Nie widział, lecz domyślił się, że wyciąga do niego rączkę, drobną z dołeczkami nad każdym paluszkiem.

Porwał ją, pociągnął prawie brutalnie, uczuł przy swojej piersi bijące serce Leny, więc przygarnął ją do siebie i, mrużąc ciemne oczy skośne, wpił się ustami w jej zimne, drżące wargi.

– Twoja, twoja na całe życie, do ostatniego tchu!… – szepnęła z uniesieniem.

– Na całe życie! – powtórzył i nagle jakiś chłód zakradł się do piersi chłopca.

Nie wiedział, czy poczuł fałsz w tych słowach gorących, czy złe przeczucie go tknęło. Helena, jak prawdziwa kobieta, już planowała całe ich życie.

– Wola ukończy uniwersytet i stanie się adwokatem, bronić będzie tylko najnieszczęśliwszych, najbardziej pokrzywdzonych, jak naprzykład Darję, która poszła na tułaczkę; ja prze-studjuję medycynę i będę leczyła najbiedniejszych i opuszczonych…

Dalszą rozmowę przerwał profesor Ostapow. Stanął na progu i zawołał:

– Chodźcie, przyjaciele, na kolację!

Po tej rozmowie z Leną Uljanow starał się każdą wolną chwilę spędzać u Ostapowych. Zarzucił nawet Marksa. W okresie pierwszej miłości wydawał mu się zbyt zimnym i bezwzględnym.

Marja Aleksandrówna domyślała się prawdy i była zadowolona z obrotu sprawy.

– Bardzo porządna i miła dziewczyna! – zwierzała się mężowi. – Z dobrej rodziny, poważna, uczciwa. Może, Bóg da,- że dojdzie to do skutku. Cieszyłabym się z tego!

– Naturalnie! – zgadzał się Uljanow. – Ojciec – generał, najlepszy lekarz w mieście. To -partja!

– Najważniejsze, że to bardzo wartościowa panienka, rozsądna i dobrego serca! – poprawiła męża pani Uljanowa.

– Chwała Bogu! – wołał, zacierając ręce, ojciec.

Nikt nie wiedział, że Włodzimierz w tym czasie przeżywał męki zwątpienia.

Czuł, że zdradza coś, co jest ważniejsze od jego osobistego życia. Przypomniał sobie pijanego Ostapowa, majaczącego o wyrzutach sumienia Judasza. Rozumiał teraz Judasza… Rozumiał, że on sam jeszcze podświadomie, nieuchwytnie zdradził Lenę.

– A gdybyż tak, jak było z łyżwami i z łaciną? Porzucić Lenę i wziąć się znowu za Marksa, za swoje notatki, za książki?

Nie mógł jednak przezwyciężyć się i szedł do Ostapowych, męczeńskim wzrokiem patrzył w niebieskiego oczy Leny, uśmiechał się do błysków na jej złotych warkoczach i czuł przyjemny dreszcz podniecenia, gdy, marszcząc brwi, uważnie słuchała jego mowy.

Młody był, nie mógł zrozumieć, że skoro nasunęło mu się porównanie uczucia do tej słodkiej dziewczyny z zamiłowaniem do łyżew, odrywających go od pracy, to nie kochał jej na całe życie, do ostatniego tchu.

Nie wiedział o tem i walczył z pochłaniającą go pierwszą miłością, walczył… Poddawał się jej słodkiemu czarowi i strząsał z siebie jej urok, aby w chwili słabości znowu po nią wyciągnąć ręce. Odczuwał to, co przeżywali święci pańscy podczas kuszenia, sprowadzającego ich z dróg bożych. Poddawali się pokusie, już dotykali spragnionemi ustami czarownej czary zatrutej i odtrącali ją, aby w męce trwać, aż znów upadali i marzyli o nowej, pięknej zjawie, ponętnej, kuszącej. Pogarszali sobą, buntowali się przeciwko słabości ducha, dręczyli siebie i – zwyciężali w imię boże, krocząc drogą, ostremi kamieniami i cierniami okrytą.

– W imię jakiego boga mam walczyć? – pytał sam siebie Włodzimierz. – Kto żąda ode mnie tej ofiary?

Niema odpowiedzi – tylko gdzieś w labiryncie mózgu ślizga się, jak chyży wąż, myśl dziwna, niepokojąca, niby nakaz władny:

– Musisz być samotny, wyzwolony z trosk życiowych, niczem nieskrępowany! Oddaj wszystkie siły, całą potęgę rozumu, cały żar nikogo nie kochającego serca!…

– Czemu lub komu mam oddać? – szeptał, czując dreszcz, wstrząsający nim.

– Znowu – milczenie. Nowa walka, zwątpienie, wyrzuty sumienia, słabość, niebieskie oczy Leny, włosy złote i – męka, męka ponad siły!…

Aleksander Uljanow, skończywszy z robakami i mikroskopem, zaczął zapraszać do siebie kolegów i znajomych. W oficynie gwarno było, niemal codzień, a pokój napełniały obłoki dymu i głosy spierającej się młodzieży.

Na widok starego Uljanowa, pyszniącego się z otrzymanego niedawno krzyża świętego Włodzimierza, nadającego mu dziedziczne szlachectwo, młodzież milkła odrazu i nawiązywała zdawkowe, banalne rozmowy. Jednak do uszu ojca doszły oddzielne wyrazy. Były to straszne słowa: rewolucja, wola ludu, bohaterski czyn Żelabowa…

Robił później gorzkie wyrzuty synowi, mówiąc, że ta „banda bezbożników" doprowadzi do zguby całą rodzinę.

Jednak słuchy o zebraniach w domu radcy stanu i kawalera orderu św. Włodzimierza doszły wkońcu do policmajstra.

Zaprosił do siebie Uljanowa i po przyjacielsku uprzedził o tem, że już ma na oku i pod obserwacją jego dom i szczególnie Aleksandra Iljicza, jak się wyraził „młodzieńca o niepospolitym genjuszu uczonego, lecz, niestety, zarażonego zbrodniczemi marzeniami masonów i rewolucjonistów z partji morderców świętego cara, Aleksandra „Oswobodziciela".

Stary zrobił taką awanturę synowi i tak się uniósł, że aż zemdlał. Chorował ciężko całe dwa tygodnie, doglądany przez doktora Ostapowa.

Aleksander przeniósł swoje zebrania do jakiegoś konspiracyjnego lokalu. W domu zapanowały spokój i zgoda.

Wiedząc, że ojciec lubi szachy, Aleksander często grywał z nim, a stary nigdy już nie wszczynał rozmowy o niestosownem i niebezpiecznem postępowaniu jego, jako syna kawalera tak wysokiego orderu.

Nie miał już żadnych podejrzeń.

Włodzimierz myślał tak samo.

Gwałtownie przejrzał jednak, bo pewnego razu, powróciwszy do domu, spostrzegł wyglądającą z pod poduszki brata książkę. Wziął ją do rąk i zdziwił się ogromnie.

Była bardzo ciężka. Korzystając z nieobecności brata, obejrzał ją starannie. Kawał żelaza, wydrążony pośrodku, miał zewnętrzny wygląd książki.

Straszna myśl błysnęła w głowie chłopca. Zdawało mu się, że zrozumiał wszystko.

– Jesteś nieostrożny, Sasza! – rzekł, gdy brat powrócił do domu. – takie rzeczy należy ukrywać starannie.

Brat zmieszał się i nic nie odpowiedział.

– Ta-ak! – pomyślał Włodzimierz. – Robaki nie przeszkodziły Aleksandrowi zostać rewolucjonistą, a mnie Lena zabiera dużo czasu i myśli moje sprowadza na mieszczańskie, egoistyczne tory. Trzeba z tem skończyć!

Nie mógł jednak…

Różne myśli, związane z odkryciem, uczynionem w pokoju brata, męczyły go. Wahał się i borykał ze sobą. Stał na rozdrożu i długo nie znajdował wyjścia.

Zbladł i wychudł straszliwie. Jednak milczał i z zaciętością rozpaczliwą zaciskał usta. Czuł się jak człowiek, po raz pierwszy podpisujący wyrok śmierci.

Tak trwało przez całe lato.

Na jesieni 1886 roku nagle zmarł ojciec.

Był to ciężki czas. Wtedy jeszcze bardziej pokochał Lenę. Ona jedna umiała pocieszyć stroskaną matkę i ukoić jej ból i tęsknotę. Pani Uljanowa nigdy nie przeceniała męża, tęskniła jednak za nim, przeżywszy tyle lat razem, w doli i niedoli. Marja Aleksandrówna kochała męża miłością matki, zdając sobie sprawę że ten nierozumny, służalczy pół-Kałmuk astrachański przeszedł swoją drogę życiową, zawdzięczając jej, która budziła w nim godność ludzką i wskazywała na znaczenie i prawdziwą treść jego pracy.