– A gdzież to widzieliście, Piotrze Piotrowiczu? – spytali jednocześnie ojciec Makary i komisarz policji.
– Są to wioski – Bejzyk i Ługowa – powiedział inspektor.
– Muszę jutro donieść o tem biskupowi – rzekł pop. – Należy skierować tam misjonarzy, nauczyć, ostrzec, nawrócić, utwierdzić w prawdziwej wierze prawosławnej!
– Nim to zrobicie, poślę tam swoich konnych policjantów, oni tam nawrócą i nanowo ochrzczą bałwochwalców nahajami! – zawołał ze śmiechem Bogatow. – Dziki jeszcze nasz lud, oj, dziki, panowie!
– To też zakładamy szkoły ludowe – odezwał się Uljanow, popijając piwo. – Oświata szybko się szerzy. Już nie znajdziecie teraz wsi, w której nie byłoby kogoś, umiejącego czytać i jako-tako pisać.
– To dobrze! – pochwalił ojciec Makary. – Można będzie dać im dobre książki o pożytku kościoła, o poszanowaniu dla duchownych osób, o obowiązkach synowskich wobec ojca-cara i panującego nam szczęśliwie domu cesarskiego…
– O tem, jak żyją cywilizowane narody na zachodzie – wtrącił Uljanow.
– To zbyteczne! – żachnął się Bogatow. – Nie zrozumieją, zresztą nie jest to potrzebne; to nawet niebezpieczne, bo budziłoby niewczesne marzenia, duch niezadowolenia, protestu, buntu… Przypomnijcie sobie, panowie, że rewolucjoniści – zbrodniarze targnęli się na drogocenne życie takiego świętego, dobrego dla wieśniaków monarchy, jakim był car Aleksander II. Przebywałem wtedy w Petersburgu i widziałem, jak zawisali na szubienicy Żelabow, Pe-rowskaja i inni mordercy. Dusza się radowała, że dosięgła ich ręka Boga.
– Ręka Boga? – szepnął Wołodzia. – To Bóg wiesza ludzi? Bóg znowu się oddalił.
Nie był już bliski, zrozumiały, przyziemny. Nie powrócił też na niego, w tajemniczy błękit, przetkany złotem słońca, srebrem księżyca i brylantami gwiazd, jak opowiadała dzieciom stara niańka Marta. Oddalił się, lecz w jakiś inny świat, mroczny, wrogi, nienawistny.
Bóg… wino… szubienica – wszystko się skotłowało w głowie chłopca. Łzy cisnęły się do oczu. Serce kołatało w piersi. Czuł żal gryzący, tęsknotę po czemś, co nagle utracił. Nienawidził komisarza Bogatowa, nienawidził Boga.
Jeden bił w ucho wieśniaków, aż się krwią zalewali, drugi – własną ręką wciągał na szubienicę.
Komisarz bił chłopów za to, że chcieli ukarać nielitościwego bogacza; rewolucjoniści zabili cara… Za co? Z pewnością był też niedobry…
Tymczasem ojciec, wystraszony naganą Bogatowa, usprawiedliwiał się:
– Chciałem powiedzieć, że możemy dać chłopom opisy sposobów uprawy roli, hodowli bydła, stosowanych na Zachodzie…
– A-a! To można! – zgodził się komisarz policji. – Musimy jednak przedewszystkiem, posługując się siłą władzy, kościołem, szkołą, utrzymywać nasz lud w ryzach karności, wier-nopoddańczości carowi, w spokoju i pokorze… Inaczej nie można!
– Pewno, bo w przeciwnym razie zjawią się nowy Razin, Pugaczow – samozwańczy wodzowie ludu, prowadzący do buntu! – ze śmiechem zawołał doktór. – A gdy nasze ciemne mrowisko poruszy się, toż to taniec będzie! Ze wszystkich nor wylazłyby djabły, wiedźmy, biesy, wilkołaki i popędziłyby przed naszymi Iwanami, Stefanami, Wasylami! A ci spokojni, dobrzy, bogobojni chłopkowie szliby z groźnym pomrukiem, wymachując nożami, siekierami i drągami, puszczając krew wszystkim, napotkanym na drodze, czy potrzeba, czy nie potrzeba! Dla przyjemności ujrzenia gorącej posoki, dla przekonania się nareszcie, czy, naprzy-kład, ojciec Makary ma w brzuchu czerwone, czy niebieskie wnętrzności? Ha! Powstałby wtedy wielki łomot i huczek, a łuna ogarnęłaby całą Rosję świętą! Znam ja nasz ludek! Niedaleko odszedł od dobrych czasów tatarskiej niewoli. Tatarzy hulali, aż ziemia drżała, ale to furda przed tem, jak pohulałyby nasze prawosławne Iwany, Alekseje i Konrady. Uf! Aż ciarki przechodzą na tę myśl!
Wszyscy zamyślili się, z niepokojem spoglądając po sobie, chociaż na stole stała już ba-terja wypróżnionych butelek.
– Oj, tak, tak, doktorze, święta prawda! – przerwał milczenie komisarz policji. – Byłby to taniec taki, że poszłaby kurzawa aż pod same niebo! Opowiem wam coś o tem…
Wszyscy usadowili się wygodniej i zapalili papierosy. Uljanow dolał piwa.
– Nad Wołgą, koło Samary w roku ubiegłym koczował tabor cygański. Drapieżne to, niepoprawne plemię! Wiadomo, że gdzie cyganie, tam kradzież. Ginie cnota dziewek wiejskich, giną konie, cha, cha, cha!
– Jedna zguba nie do naprawienia, drugą jeszcze można odbić! – zauważył, pieszcząc swój wspaniały krzyż, ojciec Makary.
– Otóż to! – kiwnął głową Bogatow. – Tak się też stało. Jakiś zuch cygański chadzał do pobliskiej wsi, wypatrzył sobie krasawicę no, i spał z nią w noce jesienne na miękkiem sianku. Nietylko na amory tracił jednak czas! Wypatrywał, co i gdzie u kogo z chłopów urwać można. Uprowadzili cyganie trzy najlepsze konie, dali nura na tamten brzeg, sprzedali zdobycz Tatarom i zniknęli w stepach, jak zgraja wilków. Długo szukali chłopi skradzionych koni i dowiedzieli się, że są one u Tatarów. Szeptali o czemś, naradzali się ze swoim popem i pewnej nocy zrobili napad. Zatłukli drągami i zarąbali siekierami ośmiu Tatarów i odebrali konie. Awantura, skargi, hałas, sąd! Pięciu z nich poszło do katorgi… Na przyszły rok tabor koczował wpobliżu i młody cygan zawitał do porzuconej kochanki. Schwytano go… Zaczęło się przedstawienie, prawdziwy teatr! Oj, co to było! Dziewkę oskarżono o to, że jest wiedźmą, gdyż jedna ze starych wieśniaczek na własne oczy widziała, jak krasawica latała na miotle! Uwiązano dziewczynie do szyi stary kamień młyński i wrzucono tam, gdzie Wołga tworzy wir… Przepadła jak szczenię… Z cyganem zabawiono się inaczej. Skrępowano mu ręce rzemieniem, posmarowano go miodem i powieszono w lesie nad mrowiskiem tak, że dotykał go stopami. Cała wieś przez trzy dni i noce chodziła przyglądać się, jak koniokrada żywcem pożerały mrówki! Dwóch chłopów skazano później na trzy lata ciężkiego więzienia…
– Ciężka, zbyt ciężka kara! – zawołał ojciec Makary. – Za co? Za jakiegoś cygana-poganina i kilku Tatarów? Sam Bóg cieszył się z pewnością, że bałwochwalców posłano do piekła!
– Bóg, znowu Bóg… – jęknął Wołodzia.
Imię to ostrzem przeszyło mózg i serce chłopca.
Płacząc, wymknął się z saloniku. Powróciwszy do oficyny, upadł twarzą na łóżko i długo, ciężko, beznadziejnie szlochał.
Obudził go brat, powracający do domu po północy. Zdumiał się, spostrzegłszy zapłakaną twarz chłopaka.
– Co ci się przydarzyło? – spytał. – Płakałeś? Usnąłeś w ubraniu… Łzy namiętne wyrwały się z oczu Włodzimierza.
Urywanym głosem, jęcząc i szlochając, opowiedział wszystko, i, zaciskając pięści, szepnął:
– Bóg jest zły… zły!
Starszy brat spojrzał na niego uważnie, pomyślał chwilę i rzekł cicho, dobitnie:
– Boga niema…
Chłopak zatoczył się, jak pijany, krzyknął przeraźliwie i padł zemdlony.
ROZDZIAŁ II.
Wiosna zbliżała się ku końcowi.
Wołga zrzuciła z siebie lodowe kajdany. Przepłynęły już pierwsze statki pasażerskie. Na rzece coraz częściej zjawiały się spływające z prądem tratwy. Przeleciały, dążąc na północ, ostatnie stada dzikich gęsi i kaczek.
Wołodzia przyniósł z gimnazjum cenzurę; były tam same piątki i rezolucja rady pedagogicznej, mianującej go pierwszym uczniem drugiej klasy.
Ojciec pogłaskał go po twarzy, matka ucałowała w czoło i rzekła:
– Jesteś moją pociechą i dumą!
Spokojnie i obojętnie przyjmował te pochwały.
Nie rozumiał nawet, za co go spotykają. Uczył się starannie, bo chciałby jak najprędzej wchłonąć w siebie naukę. Dawała mu się z łatwością. Szczególnie lubił łacinę i na własną rękę próbował czytać Cycerona, szperając w grubym słowniku Szulca lub prosząc o pomoc brata Aleksandra. Pomimo tych wszystkich zajęć zostawało mu sporo wolnego czasu. Czytał dużo, zachwycając się Puszkinem, Lermontowem, Niekrasowem; przewertował aż dwa razy „Wojnę i Pokój" Tołstoja i połykał wprost niezliczoną ilość książek.