Выбрать главу

Już nigdzie nie spostrzegł wesołości bezkresnej, nieśmiertelnej.

Wszystko przeminęło, odleciało bez śladu, bez echa. Chłopak oglądał się dokoła i szeptał:

– Mama mówi i kapelan gimnazjalny uczy, że Bóg jest miłosierny i wieczny… Dlaczegóż więc umierają ludzie, psy, ptaki? Dlaczegoż przemija cisza, pełna światła i radości? Dlaczego urywa się pieśń nad rzeką? Dlaczego ten opasły kupiec bije sternika i wykrzykuje na całe gardło ohydne słowa? Nie! Bóg nie jest miłosierny, bo nie dał wieczności temu, co jest piękne i radosne! A, może, On sam nie jest wieczny? Może żył niegdyś i był miłosierny? Teraz umarł i – niema miłosierdzia na ziemi?

– Boga niema… – przypomniał sobie słowa brata Aleksandra.

– Lepiej nie myśleć o tem – szepnął.

Bolesny grymas przemknął po okrągłej twarzy i zaczaił się w kącikach drżących powiek. Na wsi popłynęły dni pełne wrażeń, nigdy niezapomnianych.

Z chłopakami wiejskimi Wołodzia zapuszczał się do lasu, na pola i na brzeg rzeki, gdzie dzieci kąpały się lub siedziały z wędkami, łapiąc ryby.

W lesie młody Uljanow polował. Sporządził sobie prawdziwy łuk i strzelał do ptaków. Czynił to pokryjomu przed matką, która ganiła go za to.

– Pamiętaj, synku, – mówiła, patrząc na niego surowym wzrokiem, – że największym skarbem, posiadanym przez ludzi jest życie. Bóg w dobroci swej wynagrodził niem istoty żyjące. Nikt nie powinien, nie obrażając Boga zabijać ani człowieka, ani nawet najdrobniejszego owadu.

– Nawet komara, który tnie? – spytał chłopak.

– No… komar to – szkodliwy owad… – odparła trochę zmieszana matka.

– A wilk? niedźwiedź? – pytał dalej.

– To znowu – drapieżniki… – objaśniła głosem niepewnym.

– Czy niema ludzi szkodliwych, drapieżnych? – nacierał chłopak. – Słyszałem, że ojciec Makary nazywał rewolucjonistów szkodnikami, a komisarz policji, pan Bogatow, opowiadał, że cyganie są drapieżnikami… Powiedz, mamo!

Marja Aleksandrówna bacznie zajrzała w pytające oczy syna. Chciała coś odpowiedzieć, lecz zacisnęła usta i po długiem milczeniu szepnęła:

– Tego nie zrozumiesz teraz. Mały jeszcze jesteś. Z czasem dowiesz się o wszystkiem… Nie pytał jej więcej, ale do ptaków strzelał tylko pokryjomu.

Lubił też grać w kości. Wiedział, że rodzice byli przeciwni temu i strofowali go. Jednak czuł nieprzeparty pociąg do hazardu.

Przywiózł ze sobą kości i grał z chłopcami, wygrywając od nich małe wiewiórki, zajączki, wyjęte z gniazda, złapane kosy i szczygły, laski o rękojeściach z cudacznie powyginanych korzeni.

Nie przegrywał nigdy. Wreszcie przyłapano go.

Rzucał kość, napełnioną ołowiem i wskazującą najwyższą ilość punktów. Pobito go na poczekaniu, lecz nikt nie myślał pogardzać nim. Obudził w towarzyszach szacunek z powodu niebywałego pomysłu. On zaś wzruszył ramionami i rzekł spokojnie:

– Za co poturbowaliście mnie? Przecież chciałem wygrać, więc przygotowałem dla siebie niezawodną kość.

– Chwat z ciebie! – pokręcił głową rudy wyrostek Sieriożka Chałturin, piegowaty i zwinny, jak kot. – Nie lubisz przegrywać, bracie?

– Przystępuję do gry, aby wygrać! – odpowiedział, mrużąc oczy.

Spodziewał się, że usłyszy oskarżenie o nieuczciwość. Często słyszał to słowo w gimnazjum: najmniejsza niedokładność w wykonaniu przepisów zabawy powodowała wybuchy oburzenia i krzyki o nieuczciwości.

Wołodzia prawie nigdy nie bawił się w przerwach między lekcjami.

Zwykle chodził do klasy rysunków i oglądał modele gipsowe, popiersia Wenus, dużą figurę Herkulesa, opartego o maczugę, przerzucał karty albumów z obrazami Ermitażu, galerji Stroganowa i Luwru.

Dziwiły go liczne niedorzeczności.

Uczniowie podczas wypracowań klasowych spisywali jeden od drugiego, podpowiadali sobie na lekcjach głuchego kapelana i – nie nazywali tego ani podłością, ani nieuczciwością, jak to chętnie czynili podczas zabaw.

Była w tem jakaś nierzetelność i nieprawda, czego objaśnić nie mógł i pogardliwie uśmiechał się.

Wiejscy chłopcy pobili go za kość z ołowiem.

To rozumiał. Byli źle, że ograł ich. Jednak nazwali go „chwatem", pochwalali i, cmokając ustami, podziwiali niezawodną kość i jej wynalazcę.

O tem często dumał młody Uljanow, gdy ze swoimi przyjaciółmi chodził na ryby na brzeg cichej, głębokiej zatoki rzecznej.

Chłopcy siadali rzędem, o kilka kroków jeden od drugiego i rzucali wędki na czarną głębinę wody. Narazie milczeli, śledząc ruch korków i piórek gęsich, wskazujących zbliżenie się ryb. Od czasu do czasu tylko rozlegały się głośne klaśnięcia dłonią po czole lub szyi, gdy spędzano natrętne, żarłoczne komary.

Znudzeni milczeniem, zaczynali rozmowę.

Uljanow słuchał przyjaciół uważnie, nie przepuszczając żadnego słowa. Szczególnie lubił opowiadania rudego Sieriożki.

Od niego też po raz pierwszy dowiedział się, kim był przesławny rozbójnik Razin, niegdyś grasujący na Wołdze.

Przedtem wiedział, że był to potężny watażka, porywający kupców z ich skarbami i płynących od morza Kaspijskiego bogatych Persów z towarami. Tu nad brzegiem Wołgi, która widziała barwne łodzie rozbójnika, usłyszał, że zdobycz swoją Razin oddawał ubogim chłopom, wykupywał ich z niewoli, bronił przed wojewodami carskimi biedaków, uciekających od nieznośnego jarzma.

Rudy wyrostek opowiadał mu też o Pugaczowie i innych buntowniczych wodzach, wstawiających się za uciemiężonymi chłopami i skaczących do oczu carowej Katarzyny o ich los.

– Ech! – wzdychał i przeciągał się namiętnie Sieriożka. – Gdyby tak teraz jaki Razin albo Pugaczow przyszli! Poszlibyśmy za nimi i poigrali z urzędnikami, policją! Siedzą oni nam tu, ot tu!

Z temi słowami, uderzał się pięścią w kark, niezawodnie powtarzając to, co mawiał i czynił ojciec jego, lub brat, robotnik z fabryki.

Od swoich przyjaciół posłyszał młody Uljanow o nędzy chłopskiej i ucisku. Wielu rzeczy nie rozumiał.

Wyrazy: „Wańka śpi jedną noc z Maszką, drugą – z Wierką", „Duniaszka zrzuciła płód, bo chodziła do znachorki, starej Anny, która za wsią mieszka i z djabłami się wodzi", „babie humory z żebra wybił", „puszczono z torbą za niezapłacone podatki", „pańszczyzna", „czerwony kogut, którego swemu panu za krzywdę puścił jakiś Iwan Griaznow" – było to wszystko niepojęte, straszne, dziwne.

Wypytywał przyjaciół, nieraz się rumienił, słysząc ich objaśnienia proste, dosadne, lecz jeszcze miał zwątpienia, niejasności i złudzenia. Postanowił sam sprawdzić wszystko, spojrzeć własnemi oczami, dotknąć rękami strasznych ran, które już wyczuwał sercem dziecka.

Przypominał sobie skargi i łzy, zawarte w wierszach Niekrasowa, lub w „Zapiskach myśliwego", Turgenjewa. Myśli zaczęły się kojarzyć z domysłami, formować, układać. Wyłaniał się przed nim ponury obraz życia na wsi, tak odrębny od bytu miejskiego, tajemnicy, wzbudzający lęk. Należało tylko stanąć pośrodku, aby wszystko naraz ogarnąć okiem.

Myślał o tem, zmieniając przynętę na haczyku, i już wiedział, że najciekawsze rzeczy dotąd omijały go. Postanowił ujrzeć wszystko i zrozumieć.

Przeczuwał, że oczekują go nowe, nieznane wrażenia, stokroć silniejsze niż nocne wyprawy do ciemnego, nachmurzonego lasu, palenie ogniska na samotnych polanach i słuchanie przerażających opowiadań o wilkach, niedźwiedziach, zjawach djabelskich i wiedźmach, pijących krew ludzką.

Wilka spotkał raz, lecz ten uciekł przed nim, jak tchórzliwy, pobity pies. Nie bał się odtąd wilków.

Szukając wiedźm i zjaw tajemniczych, o północy zapuszczał się do lasu, lub zaglądał na stary cmentarz, którego część obsunęła się już ze stromego brzegu do rzeki. Raz tylko uczuł strach, gdy coś huknęło nad nim i błysnęło w lesie. Przyjrzał się dobrze i przekonał się, że był to puhacz.

Od tej chwili nie wierzył w istnienie djabłów i wiedźm, niechętnie słuchając gawędy chłopaków o tych „strachach na stare baby".

Myśli jego przetrwały jednostajne, jękliwe zawodzenia:

– O-o-o-ej! O-o-o-ej!

Wąskim pasmem piasku nadbrzeżnego szli, ciągnąc sznur ładownej szkuty, „burłaki". Wiedział, że byli to bezdomni nędzarze, włóczęgi, wynajmujący się za marny grosz do ładowania i ciągnięcia statków przeciwko prądowi – od Astrachania do Niżnego Nowogrodu.