Выбрать главу

Miała ona wytworzyć kadry prawowiernych komunistów wykształconych w zakresie propagandy idei Lenina i uprzywilejowanych w każdej dziedzinie życia państwa proletrjackiego.

Nauczyciel dawał przykład swoim uczniom. Człowiek młody i wesoły potrzebował rozrywki i zabawy.

Nie mógł obojętnie patrzeć na rozrosłe, dorodne dziewuchy wiejskie, otaczające go podczas pogadanek szkolnych.

Jedna z nich – pucołowata, rumiana kacia Filimonowa podobała mu się szczególnie. Zaczął zalecać się do niej i wkrótce namówił do odwiedzenia go. Od tego czasu wymykała się do niego po nocach.

Rodzice krzywo patrzyli na to, robili córce gorzkie wymówki, lecz ona ze śmiechem odpowiadała:

– Teraz każda kobieta wolną jest i może sobą rozporządzać! Tak też czyniła do chwili, gdy przekonała się, że zaszła w ciążę. Nauczyciel wyrzucił ją od siebie i swoje uczucia zwrócił ku innej dziewczynie.

Kacia porodziła syna. Władze zabrały go natychmiast wraz z matką i odesłały do miasta. W przytułku, gdzie go karmiła, miał pozostać na zawsze.

Dziecko musiało należeć do państwa, gdyż wychowanie domowe, pieszczoty matki, ciepło rodzinne czyniły dziecko niezdolnem czuć i myśleć, jak na proletarjusza przystało.

Dotychczas cicha wieś Tołkaczewo została niebawem wstrząśnięta wypadkami, które coraz bardziej niepokoiły Bołdyrewych.

Wieś, gdzie się znajdowała komuna przemysłowa, tak bardzo potrzebna dla władz, długo nie odczuwała najazdu komisarzy, zwykle obdzierających ludzi na mocy dekretów i bez żadnych dekretów. Tołkaczewo wypełniało sumiennie wszelkie przepisy prawne i żadnych zatargów z władzami nie miało.

Jednak po pewnym czasie przybyli do wsi jacyś agitatorzy z Moskwy. Bluźnili przeciwko Bogu, zrzucili krzyż z cerkiewki, znęcali się nad popem, nawoływali młodzież do rozpusty, urządzali dni wolnej miłości, gdzie ofiarą padały młode kobiety i dziewczyny, żądne zabaw i upominków.

Tołkaczewo spotkały losy wsi Apraskinoj.

Powstały spory, rodziny zaczęły się rozpadać; na ulicach i w okolicy wałęsały się tłumy uciekających z domu dzieci, które wędrowały z jednej wsi do drugiej, aż docierały do miasta. Nikt się niemi nie opiekował, bo rodzice, przejęci niesnaskami w domu, rozwodami, kłótniami, bójkami i skargami do władz, niemieli czasu na poszukiwanie zaginionych.

Pewnego razu pani Bołdyrewa, rozmawiająca ze znajomą wieśniaczką, spostrzegła młodą dziewczynę, przechodzącą przed domem.

Była to córka komisarza wiejskiego – Mania Szulgina.

– Jak się miewasz? – spytała ją pani Bołdyrewa. – Słyszałam, że zamąż idziesz. Za kogo?

– Za Szczepana Lutowa – odparła, rumieniąc się – Właśnie mamy się spotkać i ustalić dzień ślubu.

– Daj, Boże, szczęścia! – życzyła jej pani Bołdyrewa.

– Dziękuję! – zawołała dziewczyna i pobiegła dalej. Szła ku domowi Lutowych.

Szczepan, chłopak 18-letni, czekał na nią przed bramą.

Objął ją wpół i poprowadził w stronę stojącego za domem spichrza.

– Dokąd idziemy? – spytała zdziwiona.

– Muszę tam zajrzeć… – odpowiedział wymijająco.

Otworzył drzwi szopy, wszedł i nagle pociągnął dziewczynę za sobą.

– Słuchaj, Mańka – rzekł, zamykając drzwi. – Należysz do komunistycznej młodzieży, więc musisz spełniać żądania towarzyszy. Chcę, abyś mi się natychmiast oddała! Ślub – to głupie przesądy, obyczaj burżujski!

Skromna uczciwa dziewczyna milczała, w przerażeniu patrząc w ponure oczy chłopca.

– No, cóż nic nie mówisz? – spytał i objął ją, okrywając szyję jej pocałunkami i głośno oddychając. Twarz miał bladą i zamglone oczy.

– Puść mnie! – krzyknęła i chciała się wyrwać z jego rąk.

– Toś ty taka? – warknął. – Hej, towarzysze, chodźcie tu!

Z poza zwalonych stert słomy rżanej wynurzyło się kilku wyrostków. Zakneblowano dziewczynie usta i zdarto ubranie.

Szczepan, obaliwszy ją na ziemię, upadł na nią. Walczyli długo. dziewczyna była silna i zwinna. Jednak towarzysze pomogli i obezwładnili ją.

Chłopak, dusząc Manię za gardło i wyrzucając krótkie, urywane słowa, zniewolił ją. Wyrostki, ciężko dysząc, drapieżnie śledzili ruchy miotających się ciał.

Wreszcie Szczepan podniósł się i przeciągnął lubieżnie.

– Dobra dziewka! – mruknął. – Ale i ze mnie – dobry towarzysz! Bierzcie ją, kto chce! Do samej nocy zemdlona dziewczyna i rozpustne wyrostki pozostawali w ciemnym spichrzu, gdzie pachniało żytem, pleśnią i myszami.

Chłopcy wymknęli się chyłkiem i powrócili do domu niespostrzeżenie.

Manię znaleziono dopiero po tygodniu martwą. Leżała naga, okryta sińcami, pokrwawiona i zmarznięta.

Sąd bez trudu wykrył zbrodnię i chłopców odstawiono do miasta. Bawili tam przez dwa dni. Powrócili zuchwali, butni, chwalą się tem, że są uniewinnił ich, a nawet pochwalił za wymierzenie kary dziewczynie, nie wypełniającej zobowiązań prawdziwej proletarjackiej kobiety wolnej, równej mężczyźnie. Nie miała bowiem prawa odmawiać pożądającym jej komunistom.

Nic nie pomogły skargi ojca Mani, więc przyszedł do Bołdyrewych, aby wypłakać się i użalić.

Poważny, stateczny Szulgin, spostrzegłszy, że Bołdyrewy, w obawie przed wszystko sły-szącemi i widzącemi murami, milczą, ze współczuciem patrząc na niego, rzekł, podnosząc dwa palce do góry:

– Przysięgam przed wami, jak przed Bogiem, że zemszczę się…! Spełnił przysięgę.

Szczepan Lutow nagle przepadł. Nikt go już nigdy nie zobaczył.

Jakaś starucha opowiadała później na ucho pani Bołdyrew, że na własne oczy widziała, jak Szulgin w noc księżycową niósł coś ciężkiego do przerębli i, uwiązawszy stary kamień młyński, wrzucił do rzeki.

Po tym wypadku zaszedł inny, który wzburzył całą wieś.

Stara Wasylisa Leontjewa przybiegła do Bołdyrewych i, szlochając głośno, rozpaczliwym głosem zawodziła:

– Ratujcie, radźcie, dobrzy ludzie! Dziś dowiedziałam się strasznej prawdy! Moja córka będzie miała dziecko od męża mego… od swego ojca! Grzech wielki… zbrodnia przed Bogiem i ludźmi! Doradźcie, co robić? Och! O-o!

Bołdyrewy myśleli długo, nie wiedząc, co mają powiedzieć. Wreszcie Bołdyrew rzekł:

– Nie wiemy, czy jest to teraz zbrodnią… Nowe prawa inaczej na rzeczy patrzą. Naradźcie się z komisarzem, sąsiadko!

Starucha pojechała do miasta na skargę.

Odprawiono ją niczem.

Sędziowie szydzili z niej i śmiali się głośno:

– Hej, stara! Cóżeś myślała, że twój mąż nie ma oczu? Woli on młodą córkę od takiej starej szkapy! Nie widzimy w tem żadnej zbrodni. Są to stare przesądy głupie! Powracaj do domu i patrz, jak się miłują ojciec z córką. Cóż to, nie znasz Starego Testamentu? Opowiada on o takich wypadkach. Czemże twój stary gorszy jest od proroków tam jakichś. Jary on jeszcze i ochoczy! Kłaniaj mu się od nas, kobieto, i nie zawracaj nam głowy głupstwami. Wielka rzecz, że – córka! Baba jak każda inna…

Starucha surowo patrzyła na sędziów suchemi, złemi oczami i rzekła spokojnie:

– Popamiętacie mnie… Oj, popamiętacie, bezbożniki!

Tejże nocy spłoną drewniany dom sądu, podpalony nieznaną, mściwą ręką. Winę zwalono na kilku kontr-rewolucjonistów, byłych urzędników i rozstrzelano ich, ponieważ kara istnieje na to, aby się znalazł zasługujący na nią. Tymczasem Wasylisa powróciła na wieś.

W nocy, bez szmeru stąpając bosemi nogami, oblała naftą i podpaliła złożone w sieni łuczywo, wyszła z chaty, zaryglowała drzwi i wsunęła pod słomianą strzechę palącą się drzazgę. Dom spłonął jak stóg suchego siana, a w trzasku belek i w syczeniu ognia utonęły rozpaczliwe krzyki ginących ludzi, próżno szukających ratunku.

Wasylisa przez dwa dni błąkała się po wsi z zawiniątkiem, okrytem szalem.

Sąsiadki z podziwem patrzyły na kawałek drewna, otulonego szmatami.

Starucha potrząsnęła zawiniątkiem, całowała, przyciskając do piersi, i pieszczotliwym głosem nuciła:

– Aj, luli, aj, luli, wnuczku, spij, sierotko!

Doszedłszy do zamkniętej cerkwi, długo patrzyła na zieloną kopułę bez krzyża i nagle zaczęła podskakiwać i krzyczeć przeraźliwie:

– Hej-ha! Hej-ha! Czerwony ogień pożarł grzeszników; czerwony ogień pożarł sędziów. Hej-ha, puściłam dobre, gorące płomienie… Hej-ha!