Naczelnik milicji, posłyszawszy to, kazał odwieźć obłąkaną do miasta i doniósł władzom o przechwałkach staruchy.
Wasylisa z miasta nie powróciła.
– Rozstrzelali ją z pewnością? – szepnęła do męża pani Bołdyrewa, dowiedziawszy się o tem.
Mąż nic nie odpowiedział. Przeglądał przysłaną z miasta gazetę.
Nagle podniósł głowę i, spojrzawszy na żonę dziwnym wzrokiem, przeczytał:
– Proletarjat odrzuca od siebie starą moralność wrogich klas. Nie potrzebuje żadnej moralności. Żyje rozumem praktycznym, który stokrotnie wyższy jest i czystszy od sztucznej, obłudnej moralności burżuazji. My uzdrowimy, uszlachetnimy świat i, gdybym nie czuł wstrętu do burżuazyjnych, głupich słów, powiedziałbym, że proletarjat jest święty, mądry i bez grzechu!
Spojrzeli na siebie ze zgrozą, i bólem.
– Tak pisze towarzysz Leon Trockij… – szepnął Bołdyrew. Westchnęli ciężko i opuścili głowy.
Przed oknami pod komendą nauczyciela maszerowali młodzi komuniści i darli się na całe gardło:
„Już od wschodu błyska świt -Nowy my tworzymy świat I nowy wykuwamy byt, Jak dla równego brata brat… "
ROZDZIAŁ XXX.
Na kilku frontach szalała wojna domowa. Coraz to nowe większe i mniejsze armje powstawały przeciwko dyktatorom kremlińskim. Odcięci od całego świata blokującymi Rosję aljan-tami i podtrzymywanemi przez nich „białemi" wojskami, komisarze, jak żeglarze na tonących okrętach, ciskali w przestrzeń swoje „S.O.S.". Było to jednak nie rozpaczliwe wołanie o pomoc, lecz groźne ostrzeżenie, czynione „wszystkim, wszystkim", całemu światu, że proletar-jat czyha na stosowną chwilę, aby wywiesić na szczycie wieży Eiffla, na Westminsterze, na Kapitolu Waszyngtońskim, nad Wiedniem, Rzymem i Berlinem czerwoną flagę rewolucji.
Czerwoni żołnierze znęcali się nad schwytanymi do niewoli „białymi" oficerami, wycinając im na ramionach szlify, a z bioder zdzierając pasy skóry zdzierając pasy skóry, przypiekane nad ogniem, wydłubywano oczy; rąbano siekierami; polewano wodą na mrozie, zamieniając ludzi na słupy lodowe; topiono w przeręblach setki związanych sznurami „wrogów proletariatu".
„Biali" płacili komunistom okrucieństwem za okrucieństwo. Komisarzom wyrzynano na piersiach pięciopromienne gwiazdy; odrąbywano uszy, nosy i dłonie; wędzono nad ogniskami; próbowano na jeńcach ostrza szabel kozackich; strzelano do nich, jak do żywych tarcz; powieszonymi „czerwonymi" żołnierzami zdobiono drzewa przydrożne, aleje parków i ścieżki leśne.
Komuniści – chłopi z nad Wołgi, znalazłszy rannego ociera „białej" armji, rozpruli mu brzuch i, wyciągnąwszy jelita przybili je gwoździem do słupa telegraficznego. Bijąc jeńca kijami i potrącając, zmusili go do biegania wokoło przy rykach śmiechu, aż upadł, wyciągnąwszy z siebie wnętrzności, któremi omotał słup.
Chłopi na Uralu, podtrzymujący „białych" generałów, znęcali się nad komisarzami bardzo pomysłowo. Zdarłszy z nich ubranie, dokonali łatwej operacji wprowadzenia do kiszki od-chodowej patronów z dynamitem i, zapaliwszy lont Bockforda, spowodowali wybuch żywego pocisku. W innem miejscu komuniści, idąc za przykładem uralskich włościan, nabijali jeńcom usta prochem, obowiązywali szmatami i drutami, poczem rozsądzali żywy granat wśród wybuchów ponurej wesołości i żartów.
Wojna domowa ogarnęła całą Rosję i stawała się coraz bardziej zaciekłą, okrutną i dziką.
Rosyjski człowiek w kraju swoim niczego i nikogo nie żałował i nie oszczędzał. Ludzi wszędzie było bez liku, niby karaluchów i pluskiew w brudnych, kurnych, cuchnących chatach; wsie oddawano na pastwę płomieni bez miłosierdzia, bo czyż nie obojętne był, że podpalono je, gdy i tak każdego roku pożary pochłaniały słomiane, nędzne wsie i drewniane, chaotycznie zbudowane miasta?
Wylękli, ograbiani przez „czerwonych" i „białych" mieszkańcy wiosek i miast codziennie spotykali innych władców i ciemiężców, śpiewając naprzemian to „Międzynarodówkę", to „Boże, chroń cara", tracąc pojęcie o prawie, moralności i człowieczeństwie.
Cudzoziemskie wojska nie miały powodu do litości dla Rosjan, bo albo pamiętały o zdradzie ich wzglądem aljantów, albo o ciężkiej niewoli w głębi olbrzymiego kraju. Francuzi, Anglicy, Japończycy, Niemcy, Austrjacy, Madjarzy, Czesi, Polacy, Łotysze, rzygali kulami i pociskami swoich dział, dźgali bagnetami, wieszali i rozstrzeliwali tę „dzicz wschodnią" tych „Tatarów obłąkanych i okrutnych".
Rosja krwawiła straszliwie.
Z nią razem, o niczem już nie wiedząc, krwawił ten, który zamierzał wykuć dla niej lepszy świetlany byt.
Włodzimierz Lenin leżał w ciemnym pokoju bocznej oficyny Kremlu, przez długie miesiące walcząc ze śmiercią.
Fania kapłan mierzyła dobrze. Zdawało się, że zamierzała zadać mękę dyktatorowi za mękę, którą udręczył naród.
Kula, zatrzymując się w kości pacierzowej, przebiła ważne sploty nerwowe. Lekarze, otaczający rannego, całą nadzieję pokładali w sile tego barczystego, krępego człowieka o kopulastej czaszce, mongolskich policzkach i oczach skośnych teraz ciągle przysłoniętych sinemi powiekami.
Przytomność powracała choremu rzadko i na krótko.
Długie doby mijały w cierpieniach, malignie, krzykach obłędnych, przeraźliwych. Lenin miotał się, zgrzytał zębami i bredził całemi godzinami. Wygłaszał mowy, a lewa ręka o skurczonych palcach wykonywała ruchy, niby narzucała ogromne litery na olbrzymim papierze.
Były chwile, że leżał nieruchomy z rękami i stopami zimnemi, bezwładnemi.
– Paraliż? – pytali, spoglądając na siebie, lekarze.
Lecz ranny nagle podnosił rękę i znowu pisał na niewidzialnym papierze, mrucząc urywanym głosem:
– Życie… szczęście… Helena… wszystko dla rewolucji. towarzysze!…
Później szamotał się z dozorującymi go sanitarjuszami, usiłował podnieść ciężkie, nabrzmiałe powieki i krzyczał:
– Dzierżyński… Torquemaga… żandarm Fedorenko – pies plugawy… wściekły… Pod mur z nimi!… Powiedz mi…Feliksie Edmundowiczu… czy Chińczycy zadusili…Piotrusia…Dora… Dora ach, ach! Dora Frumkin… Gdzie Dora? Towarzysze… powiedzcie Plechanowi, że… ciężko zabijać.
Jęczał długo, żałośnie, a z pod sinych powiek toczyła się łza i nieruchomiała nagle, jakg-dyby zamarzała na wystającym policzku, kościstym, żółtą obciągniętym skór. Zgrzytał zębami i poruszał blademi, wydętemi wargami, szepcąc niewyraźnie:
– Socjalizm, wszechludzka równość… furdaL.mrzonkiL. Najpierw precz z wolnością… to nie dla proletariatu… później teror… taki, żeby Iwan Groźny… w grobie się wzdrygnął…i tak przez pół wieku, może, przez stulecie całe… Wtedy… zrodzi się jedyna cnota… jedyna ostoja socjalizmu… ofiarność… Lękiem wyzwolić ciała… Heleno!… Taki nakaz… straszny… To nie ja…
Znowu zapadał w bezwład. Myśli, błąkające się w mózgu, odlatywały w mrok; czuł, że stacza się w otchłań bez dna… wiruje wśród odłamków światów, poszarpanych ciał ludzkich, porwany przez prąd potężny…
Rzęził, wyrzucając obłędne słowa, bez związku i znaczenia, słabnął, pogrążając się w milczenie, nieruchomy, prawie nieżywy. Wtedy pochylali się nad nim lekarze, dotykali pulsu, nadsłuchiwali, czy bije jeszcze serce Lenina – serce nikomu nieznane, tajemnicze, jak Rosja,
– porywcza i obojętna, zbrodnicza i święta, mroczna i jasna, nienawidząca i miłująca, pochylająca głowę, jak skrzydlaty serafin Boży, i zuchwale podnosząca groźne oblicze Lucyfera; jęcząca, jak sierota na skrzyżowaniu dróg rozstajnych, i przerażająca dzikim świstem i okrzykiem Stieńki Razina, watażki okrutnego; płacząca krwawemi łzami Chrystusa i we krwi braci nurzająca się, jak najeźdźca tatarski.
Tak myślał oddany dyktatorowi, uwielbiający go doktór Kramer, trwogą o życie przyjaciela zgnębiony i przerażony.
Lecz serce jeszcze biło słabem, ledwie uchwytnem tętnem.
Dopiero po trzech tygodniach rozwarły się czarne oczy skośne i ze zdziwieniem oglądały pokój półciemny, majaczące w mroku stroskane, niespokojne twarze Nadziei Konstanty-nówny.