Выбрать главу

Odchodzili z przebłyskami nadziei w sercach, zachwyceni prostotą, szczerością i zrozumieniem ich krzywdy przez „swego Iljicza".

Lenin po ich odejściu notował sobie nazwiska delegatów, a sekretarz wyprawiał do prezesów Rad i „czeki" listy poufne, aby zwrócono na niezadowolonych robotników baczną uwagę i stanowczo przecięto rosnące protesty.

Chłopi głuchemi głosami zanosili skargi „ziemi".

– Nie możemy ścierpieć rozpanoszonej „biedoty", tych nicponiów, marnujących ziemię, krzywdzących prawdziwych ziemiorobów! nie poznajemy wsi; nieprawość wszelka, ohyda miejska trap nas! To – nieporządek! Tak nie wolno z chłopami postępować! My pocimy się, karki gniemy, ręce, nogi zbijamy sobie przy pracy, a tu przyjeżdżają łobuzy w skórzanych kurtkach i wszystko zabierają! Pocóż pracujemy wtedy? To nie podług prawa! Nie! Dać -damy, ino tyle, ile możemy, po sprawiedliwości. Patrz sam, Włodzimierzu Iljiczu, co się dzieje! Wieśniacy w Tambowskiej guberni zaczęli pracować tylko tyle, ile dla rodziny wystarczy! Gdzie tam! Przyjechali komisarze, nabrali zakładników i zagrozili, że rozstrzelają ich, jeżeli chłopi nie będą uprawiali całej roli, jeżeli chłopi nie będą uprawiali całej roli. myślała „ziemia", że to pogróżka dla strachu, a oni pięciu-dziesięciu chłopów postawili pod mur, no, i skończyli z nimi! Tak z nami nie igrajcie, bo to się musi skończyć źle! My dawno wzięlibyśmy się za karabiny i siekiery, ino wojna nam zbrzydła, a tej posoki mamy pod same gardło! Cierpimy jeszcze, ale na wszystko przychodzi koniec, Iljiczu! Na wszystko! Powiedz swoim komisarzom, aby po sprawiedliwości rządzili, łobuzów-hołotę zabrali od nas, bo my ich wyrżniemy, jak chwasty na polu…

Lenin zamienił się w słuch, kiwał głową, wyrażał współczucie, obiecywał upomnieć komisarzy, aby nie krzywdzili „ziemi". W duchu myślał:

– Acha! Wylazł burżuj… Potężny, o miljonie głów… uparty, cierpliwy nieskończenie, ale i groźny, jak potwór apokaliptyczny.

Nie odważał się przed nim na pogróżki i nie donosił władzom o śmiałych słowach i buntowniczych myślach włościan. Chciał, żeby mu wierzyli i byli pełni zaufania dla niego – takiego prostego w mowie, o chytrych oczach chłopskich i wesołej twarzy człowieka, który jakgdyby wczoraj odszedł od pługa, rozumie wszystkie potrzeby, biedy i krzywdy „ziemi".

Pewnego dnia z delegacją włościan z nad Wołgi przybył siwy, bezbarwny człeczyna, jakoś dziwnie ubrany, patrzący na Lenina zagadkowemi oczami, łagodnemi i przebiegłemi.

– Pewno jakiś sekciarz – pomyślał dyktator.

Chłopi zanosili zwykłe skargi. Ucisk, grabież, bezprawie, komisarze… słowa te powtarzali bez końca, ciągle powracając do nich.

Mały człeczyna, słuchając utyskiwać wieśniaków, uśmiechał się chytrze i szeptał:

– Próżność wszystko!… Dobrze jest i sprawiedliwie się dzieje. Ułoży się wszystko, sąsiedzi! Nie smućcie, nie siejcie troski w sercu Włodzimierza Iljicza… Niech rychło do zdrowia powraca!… Przed nim jeszcze wielka praca… nie skończona… wielka, oj, wielka!

Gdy delegacja żegnała Lenina i opuszczała jego pokój, siwy człeczyna podszedł do dyktatora i szepnął, ostro patrząc na niego:

– Pozwól mi, Włodzimierzu Iljiczu, pozostać i na osobności powiedzieć ci to, z czem tu przyszedłem.

– Zostańcie, towarzyszu! – zgodził się natychmiast Lenin, dla chłopów wyrozumiały, nigdy niezapominający o „potworze, osiadającym miljon głów", których ściąć nie mogłyby wszystkie „czeki" państwa proletarjatu.

Pozostali sam na sam.

Chytry uśmiech nagle zniknął z twarzy gościa. Wyprostował się i uroczystym głosem rzekł:

– Dawno nie widzieliśmy się, Włodzimierzu Iljiczu! Lenin spojrzał na niego pytająco.

– Dawno! – ciągnął człeczyna. – Raz tylko spotkaliśmy się… w Kokuszkino nad Wołgą… Herbatę z was piłem… Rodzice twoi zaprosili… Uczciwi ludzie byli, dobrzy…

– Ach! – zawołał Lenin i klasnął w dłonie. – Już wiem! Mały, chudy popik, przybyły na pogrzeb dziewczyny wiejskiej…

– Tak, tak! Ojciec Wissarjon Czerniawin… – kiwnął głową gość. – Brata waszego znałem… świeć, Boże, nad jego duszą…

– Na stare lata zmuszony byłem do roli się zabrać, bo popów nie macie w czci. Zaśmiał się cicho i tajemniczo.

Milczeli długo, mierząc się wzrokiem, przełapując każdy błysk oczu, każdą rodzącą się myśl. Pierwszy odezwał się pop:

– Przyszedłem wyrazić wam wdzięczność, Włodzimierzu Iljiczu! Wdzięczność ze szczerego serca, znającego miłość i noszącego w sobie zrozumienie głębokie.

To powiedziawszy, nagłym ruchem uklęknął i pochylił się nisko, czołem dotykając podłogi.

– Wdzięczność dla mnie? – wybuchnął śmiechem Lenin. – My waszych biskupów, popów i mnichów – darmozjadów przetrzebiliśmy i na cztery wiatry rozpędziliśmy. Cha! Cha! Koniec z tem! Amen! Wstańcie z kolan, jam nie ikona…!

Wissarjon Czerniawin wstał, uśmiechnął się chytrze i szepnął:

– Oj, nie koniec! Oj, nie koniec! Początek dopiero… Za to właśnie wdzięczność chciałem ci złożyć, pokłon do samej ziemi… – szepnął.

– Bredzisz, przyjacielu! – machnął ręką Lenin.

– Myślisz, że zabiłeś wiarę? – począł szeptać pop. – E-e, nie! Oni zrozumieli wszystko, wszystko! Wiedzą, jak trawa rośnie, słyszą, co rzeka szemrze! Porozumiewają się teraz rozważnie, ostrożnie, podejrzliwie, bez pośpiechu siły skupiają… Przemówią naraz wszyscy, a będzie to pomruk, który posłyszy cały świat! Zmuszą oni, aby pochylili przed nimi głowy buntem ogarnięci, nic nie miłujący robotnicy i komisarze, ludzie obcy z krwi lub ducha! Chłopi ciemni, których ty oświeciłeś, do życia powołałeś, dłonią twardą, spracowaną ujmą życie ojczyzny i poprowadzą bez wahań. Za to wdzięczność ci przynoszę, Włodzimierzu Iljiczu, od siebie – sługi Bożego, od „ziemi" i od duszy umęczonego za lud brata twego, Aleksandra Uljanowa. Przyjmij go, wszechmogący, miłosierny Boże, do przybytku świętych Twoich!

Lenin, robiąc straszliwy wysiłek, wstał i oparł się o stół rękami. Oczy miał szeroko rozwarte, a w nich miotał się strach dziki, obłędny

Stary pop oczy wzniósł do góry i szepnął z przejęciem namiętnem:

– Umieramy prześladowani, ścigani, umęczeni! Ach! Dobrze, szlachetnie i słodko dla surowej prawdy podlegać nienawiści bezwstydnych despotów, tyranizujących wolność w imię wolności, katujących duszę, aby poznała mądrość przedwieczną!

– Precz! – krzyknął Lenin i zatoczył się, jak pijany.

– Precz! – powtórzył chrapliwie i nagle, zgrzytnąwszy zębami, upadł na fotel w drgawkach. Coś zadzwoniło przeciągle, syknęło, pękło… Cały świat zawirował, w szalonej spirali

mknąc w otchłań wzburzoną, skotłowaną, gdzie snuły się czarne tumany i pełzły, niby blade węże, mgławice majaczące, kreślące w mroku zawiłe, tajemne zygzaki…

Mały, siwy człeczyna wyślizgnął się z pokoju i, ujrzawszy pielęgniarkę, rzekł do niej łagodnie:

– Idźcie do niego, siostro, snadź nie całkiem zdrów jeszcze nasz Włodzimierz Iljicz… Wyszedł spokojny, uśmiechnięty.

Ciężki i długi atak ponownie pozbawił Lenina przytomności i sił.

Uporawszy się z nim, długo pozostawał w zadumie, nie spostrzegając nikogo i nie odpowiadając na pytania obecnych.

jedna i ta sama, niedostępna myśl świdrowała, dręczyła mózg jego:

– Czyżby wysiłek mój poto był, aby doprowadzić lud do przeciwnego bieguna? Byłoby to szyderstwem losu… przekleństwem najstraszniejszem… Jakżeż ciężkie zwątpienia rzucił do duszy mojej ten pop szalony! Nie! Nigdy!

Zadzwonił trzy razy, gwałtownie, niecierpliwie. Wbiegł sekretarz.

– Piszcie, towarzyszu! – gorączkowym, chrapliwym głosem zawołał Lenin. – W Moskwie przebywa pop Wissarjon Czerniawin. Schwytać i rozstrzelać… dziś jeszcze!…

ROZDZIAŁ XXXI.

Lekarze nie wierzyli własnym oczom, patrząc na Lenina.

Gotowi byli myśleć, że stał się cud. Ten beznadziejnie chory człowiek, napół sparaliżowany, wpadający w obłęd, nagle się podniósł, wyprostował bary, uśmiechnął się chytrze i wesoło, jakgdyby mówił: