Mieszkańcy Orgoreynu nie okazywali wrogości, raczej brak zainteresowania. Byli obojętni, bezbarwni, przygaszeni. Podobali mi się. Miałem za sobą dwa lata koloru, temperamentu i pasji w Karhidzie. Zmiana była mile widziana.
Jadąc wzdłuż wschodniego brzegu wielkiej rzeki Kunderer, na trzeci dzień rano od przekroczenia granic Orgoreynu dotarłem do Misznory, największego miasta na tej planecie.
W słabym słońcu między dwiema jesiennymi ulewami miasto wyglądało dziwnie — same kamienne mury z nielicznymi wąskimi oknami umieszczonymi za wysoko, szerokie ulice przytłaczające przechodniów, latarnie o śmiesznie wysokich słupach, dachy strome jak ręce złożone do modlitwy, daszki ganków wystające ze ścian domów na wysokości wielu metrów niczym jakieś bezsensowne wielkie półki na książki — nieproporcjonalne, groteskowe miasto w blasku słońca. Ale też nie było ono zbudowane dla słońca. Było zbudowane na zimę. W zimie, kiedy ulice pokrywała kilkumetrowa warstwa ubitego śniegu, strome dachy były obwieszone frędzlami sopli, pod daszkami ganków stały sanie, a wąskie szczeliny okien płonęły żółtym blaskiem w zacinającym mokrym śniegu, ujawniała się logika i piękno tego miasta. Misznory było czystsze, większe, jaśniejsze niż Erhenrang, przestronniejsze i bardziej imponujące. Dominowały w nim wielkie budynki z żółtawobiałego kamienia, proste, proporcjonalne bryły zbudowane według wspólnego wzorca, w których mieściły się biura i urzędy władz Wspólnoty oraz większe świątynie kultu jomesz, popieranego przez władze. Nie było tu hałasu i tłoku, uczucia, że jest się zawsze w cieniu czegoś wysokiego i ponurego jak w Erhenrangu. Wszystko tu było proste, świetnie zaplanowane i uporządkowane. Czułem się, jakbym wyrwał się z mroków średniowiecza, i żałowałem dwóch lat zmarnotrawionych w Karbidzie. To tutaj wyglądało na kraj dojrzały do wkroczenia w Wiek Ekumenalny.
Pojeździłem trochę po mieście, potem zwróciłem samochód do właściwego biura regionalnego i udałem się pieszo do rezydencji pierwszego komisarza Wspólnoty do spraw punktów granicznych i portów. Właściwie nigdy nie byłem pewien, czy to jest zaproszenie, czy uprzejme polecenie. Nusuth. Przybyłem do Orgoreynu, żeby mówić o Ekumenie, i mogę zacząć równie dobrze tu jak gdzie indziej.
Moje wyobrażenia o flegmie i opanowaniu Orgotów zostały podważone przez komisarza Szusgisa, który podbiegł do mnie z okrzykiem radości, chwycił obie moje ręce gestem w Karbidzie zarezerwowanym na okazje demonstracji głęboko osobistych emocji, potrząsnął moimi rękami z taką energią, jakby zapuszczał silnik, i wykrzyczał powitanie ambasadora Ekumeny Znanych Światów na Gethen.
Byłem zaskoczony, bo ani jeden z dwunastu, a może czternastu inspektorów, którzy studiowali moje papiery, nie okazał, że mówi mu coś moje nazwisko albo terminy Ekumena czy wysłannik, co z grubsza wiedzieli wszyscy napotkani przeze mnie mieszkańcy Karbidu.
— Nie jestem ambasadorem, panie Szusgis — poprawiłem. — Tylko wysłannikiem.
— A więc przyszłym ambasadorem. Tak, na Mesze! — Szusgis, krzepki, jowialny człowiek, obejrzał mnie od stóp do głów i znów się roześmiał. — Jest pan inny, niż się spodziewałem, panie Ai. Zupełnie inny. Wysoki jak latarnia, mówili, cienki jak płoza sań, czarny jak sadza i skośnooki. Spodziewałem się jakiegoś śnieżnego trolla, potwora! A tu nić z tych rzeczy. Jest pan tylko ciemniejszy niż większość z nas. — Ziemista cera — powiedziałem.
— I był pan w Siuwensin w noc napadu? Na piersi Mesze, w jakim my świecie żyjemy! Po takich odległościach, jakie pan przebył, żeby tu dotrzeć, mógł pan zostać zabity przechodząc przez most na Ey. No, ale jest pan tutaj i wiele osób chce pana zobaczyć, usłyszeć i powitać wreszcie w Orgoreynie.
Bez żadnych dyskusji zainstalował mnie natychmiast w swoim domu. Jaki wysoki urzędnik i człowiek bogaty mieszkał w stylu nie spotykanym w Karhidzie, nawet wśród wielkich panów. Dom Slusgisa był całą wyspą z przeszło setką pracowników, służbą domową, urzędnikami, doradcami technicznymi i tak dalej, ale bez żadnych krewniaków. System rozbudowanych klanów rodzinnych, ognisk i domen, którego resztki można było dostrzec jeszcze w strukturze Wspólnoty, został tutaj ,.znacjonalizowany" przed kilkuset laty. Żadne dziecko powyżej jednego roku życia nie mieszka z rodzicem lub rodzicami, wszystkie są wychowywane w ogniskach Wspólnoty. Nie ma stanowisk dziedzicznych. Prywatne testamenty są nielegalne: umierając człowiek pozostawia swój majątek państwu. Wszyscy mają równy start, ale widocznie nie pozostają równi. Szusgis był bogaty i hojny. W moich pokojach znajdowały się luksusy, których istnienia na Zimie nie podejrzewałem — na przykład prysznic. Był tu również elektryczny grzejnik i kominek z dużym zapasem drewna.
— Powiedziano mi — roześmiał się Szusgis — żebym trzymał wysłannika w cieple, bo pochodzi on z gorącego jak piec świata i nie wytrzymuje naszych chłodów. Traktuj go, powiedziano mi, jakby był w ciąży, daj mu futrzane przykrycie do łóżka, grzejniki do pokoju, podgrzewaj mu wodę do mycia i szczelnie zamknij okna! Czy jest pan zadowolony? Czy będzie panu wygodnie'' Proszę powiedzieć, co jeszcze chciałby pan tu mieć?
Wygodnie! W Karhidzie nikt nigdy w żadnej sytuacji nie spytał mnie, czy jest mi wygodnie.
— Panie Szusgis powiedziałem szczerze — czuję się tu jak w domu.
Nie uspokoił się, póki nie dał mi jeszcze jednego okrycia z futra pesthry na łóżko i jeszcze więcej polan do kominka. — Wiem, jak to jest powiedział. — Kiedy byłem w ciąży, stale mi było zimno, nogi miałem jak lód i całą zimę przesiedziałem przy ogniu. Dawno temu, oczywiście, ale dobrze pamiętam!
Getheńczycy zazwyczaj mają dzieci w młodym wieku. Większość z nich po przekroczeniu dwudziestu czterech lat używa środków antykoncepcyjnych, a w swojej fazie kobiecej traci płodność po przekroczeniu czterdziestki. Szusgis przekroczył pięćdziesiątkę, stąd to: "dawno temu, oczywiście". Faktycznie, trudno go sobie było wyobrazić jako młodą matkę. Był twardym, przebiegłym, jowialnym politykiem, który uprzejmością posługiwał się dla swoich celów, a jego celem był on sam. Typ wspólny dla całej ludzkości. Spotykałem go na Ziemi, na Hain i na Ollul. Spodziewam się spotkać go w piekle.
— Jest pan doskonale poinformowany co do mojego wyglądu i moich upodobań, panie Szusgis. To mi pochlebia, nie przypuszczałem, że moja sława mnie wyprzedza.
— Nie — powiedział, rozumiejąc mnie doskonale. Na pewno woleliby trzymać pana pod śniegiem tam w Erhenrangu, co? Ale puścili pana, puścili i wtedy zrozumieliśmy tutaj, że nie jest pan jednym więcej karhidyjskim szaleńcem, ale jest pan autentyczny.
— Obawiam się, że nie rozumiem.
— Argaven i jego zausznicy bali się pana, panie Ai, bali się i byli zadowoleni widząc pana plecy. Bali się, że jeżeli panu coś zrobią albo uciszą pana, spotka ich kara. Najazd z kosmosu! I dlatego bali się pana tknąć. I próbowali utrzymać pańską misję w tajemnicy. Bo bali się pana i tego, co pan przynosi naszemu światu.