Выбрать главу

Ubogi człowiek kopał w morenie tuerresz i w miejscu, które wskazał mu Mesze, znalazł wielki skarb starożytnych drogocenności i na ich widok zakrzyknął głośno ze szczęścia. Ale stojący obok Mesze zapłakał mówiąc: "Widzę człowieka, który zabija swojego brata z ogniska dla jednego z tych szlifowanych kamieni. Dzieje się to za dziesięć tysięcy lat, a kości zamordowanego spoczną w tym samym grobie, w którym leży skarb. Człowieku z Szeney, wiem też, gdzie jest twój grób, widzę cię, jak w nim leżysz".

Życie każdego człowieka znajduje się w Środku Czasu, bo Mesze widział wszystkich i wszyscy są w Jego Oku. Jesteśmy źrenicami Jego Oka. Nasze czyny są Jego Widzeniem, nasze istnienie Jego Wiedzą.

W sercu lasu Ornem który ma sto stajań długości i sto szerokości, rosło stare, rozłożyste drzewo hemmen o stu konarach, a z każdego konaru wyrastało sto gałęzi, a na każdej gałęzi rosło sto liści. 1 drzewo w swojej zakorzenionej istocie powiedziało: "Wszystkie moje liście są widoczne prócz jednego, który jest ukryty w cieniu wszystkich innych. Ten jeden liść jest wyłącznie moją tajemnicą. Kto go dostrzeże w cieniu wszystkich moich liści? I kto je wszystkie policzy?"

Mesze w swoich wędrówkach przechodził przez las Ornen i zerwał ten jeden jedyny liść.

Każda kropla jesiennego deszczu pada tylko raz i deszcz padał, pada i będzie padał każdej jesieni przez wszystkie lata. Mesze widzi każdą kroplę, która spadła, spada i spadnie.

W Oku Mesze są wszystkie gwiazdy i ciemności pomiędzy gwiazdami, i wszystko jest jasne.

Odpowiadając na pytanie pana Szorth, w chwili widzenia, Mesze ujrzał całe niebo jako jedno słońce. Ponad ziemią i poniżej ziemi cała sfera nieba była jasna jak powierzchnia słońca i ciemności nie było. Bo ujrzał nie to, co było, i nie to, co będzie, ale to, co jest. Gwiazdy, które uciekają, zabierając swoje światło, były w Jego Oku, a z nimi całe ich światło.

Ciemność widzi tylko oko śmiertelne, które myśli, że widzi, ale nie widzi. Dla Wzroku Mesze nie ma ciemności.

Dlatego ci, którzy odwołują się do ciemności , są głupcami i będą wypluci z Ust Mesze, bo to, czego nie ma, nazywają Źródłem i Celem.

Nie ma ani Źródła, ani Celu, bo wszystkie rzeczy są w Środku Czasu. Tak jak wszystkie gwiazdy mogą się odbić w kropli deszczu padającego w nocy, tak wszystkie gwiazdy odbijają kroplę deszczu. Nie ma ani ciemności, ani śmierci, bo wszystkie rzeczy są w świetle Chwili, a ich koniec i początek są jednym.

Jeden środek, jedno przejrzenie, jedno prawo, jedno światło. Spójrz teraz w Oko Mesze!

13. W gospodarstwie

Zaniepokojony nagłym pojawieniem się Estravena, jego znajomością moich spraw oraz palącą gwałtownością jego ostrzeżeń, zatrzymałem taksówkę i pojechałem prosto na wyspę Obsle'a, chcąc spytać reprezentanta, skąd Estraven tyle wie i dlaczego wyskoczył ni stąd, ni zowąd z żądaniem, żebym zrobił dokładnie to, co Obsle wczoraj tak mi odradzał. Reprezentanta nie było w domu, odźwierny nie wiedział, gdzie jest ani kiedy wróci. Odwiedziłem Yegeya z takim samym skutkiem. Padał śnieg, największy tej jesieni, i kierowca nie chciał jechać dalej niż do domu Szusgisa, bo nie miał łańcuchów na oponach. Tego wieczoru nie udało mi się dodzwonić do Obsle'a, Yegeya ani do Slose'a.

Przy obiedzie Szusgis wyjaśnił, o co chodzi: odbywały się uroczystości religijne ku czci świętych Obrońców Tronu i wysocy urzędnicy Wspólnoty powinni się na nich pokazać. Wytłumaczył mi też, bardzo przekonywająco, zachowanie Estravena, kogoś ongiś potężnego, kto chwyta się każdej okazji, żeby wpłynąć na ludzi lub wydarzenia, coraz mniej racjonalnie, coraz rozpaczliwiej, w miarę jak czuje, że zapada się w bezsilną anonimowość. Zgodziłem się, że to wyjaśniałoby nerwowość, niemal rozgorączkowanie Estravena, jednak jego zdenerwowanie udzieliło się i mnie. Podczas całego tego długiego i obfitego posiłku dręczył mnie nieokreślony niepokój. Szusgis mówił i mówił, do mnie i do licznych swoich podwładnych, doradców i zauszników, którzy co wieczór zasiadali przy jego stole. Nigdy nie widziałem go tak rozgadanego, tak jowialnego. Po obiedzie było już za późno, żeby wychodzić na miasto po raz drugi, zresztą wszyscy reprezentanci, jak powiedział Szusgis, są i tak jeszcze na uroczystościach aż do północy. W tej sytuacji postanowiłem zrezygnować z kolacji i pójść wcześniej do łóżka. Gdzieś między północą a świtem obudzili mnie jacyś nieznajomi, którzy poinformowali mnie; że jestem aresztowany, i pod strażą przewieźli do więzienia Kunderszaden.

Jest to jeden z niewielu bardzo starych budynków, jakie pozostały w Misznory. Widziałem go nieraz podczas wędrówek po mieście, długi, ponury, najeżony wieżami i budzący nieprzyjemne myśli gmach wyróżniał się spośród monotonnych gmaszysk Wspólnoty. Wygląda na to, czym jest, i tak się nazywa. Jest więzieniem. Nie jest fasadą czegoś innego, maską, pseudonimem. Jest czymś prawdziwym, rzeczą zgodną ze słowem.

Strażnicy, masywni i bardzo realni, przeprowadzili mnie korytarzami do małego pokoju, bardzo brudnego i bardzo jasno oświetlonego. Po paru minutach wkroczyła inna grupa strażników eskortujących otoczonego aurą władzy człowieka o suchej twarzy. Kazał odejść wszystkim poza dwoma. Spytałem go, czy będzie mi wolno przesłać wiadomość reprezentantowi Obsle.

— Reprezentant wie o pańskim aresztowaniu.

— Wie? — spytałem głupio.

— Moi przełożeni działają oczywiście z rozkazu Trzydziestu Trzech. Zostanie pan teraz przesłuchany. Strażnicy chwycili mnie pod ramiona. Stawiałem opór mówiąc gniewnie:

— Odpowiem na pańskie pytania, może pan zrezygnować z prób zastraszania!

Człowiek o suchej twarzy nie zwracając na mnie uwagi wezwał trzeciego strażnika. We trójkę rozebrali mnie, przywiązali do rozkładanego stołu i dali mi zastrzyk jakiegoś, jak sądzę, serum prawdy.

Nie wiem, jak długo trwało przesłuchanie ani czego dotyczyło, bo byłem przez cały czas pod wpływem narkotyku i nic nie pamiętam. Kiedy odzyskałem przytomność, nie miałem pojęcia, ile czasu spędziłem w Kunderszaden, cztery lub pięć dni sądząc po moim stanie fizycznym, ale nie mogłem być pewien. Przez jakiś czas potem nie wiedziałem, jaki mamy dzień miesiąca ani nawet jaki to miesiąc, i prawdę mówiąc bardzo powoli docierało do mnie, gdzie się w ogóle znajduję.

Byłem w ciężarówce, bardzo podobnej do tej, którą jechałem przez Kargav do Rer, tyle że teraz nie w szoferce, ale w pudle. Razem ze mną znajdowało się tu dwadzieścia do trzydziestu osób, trudno powiedzieć ile, bo nie było okien i jedyne światło wpadało przez szparę w tylnych drzwiach zasłoniętych jeszcze poczwórną warstwą stalowej siatki. Widocznie jechaliśmy już od pewnego czasu, kiedy odzyskałem przytomność, bo każdy miał już swoje mniej więcej określone miejsce, a woń kału, wymiocin i potu osiągnęła stały poziom. Nikt tu nie znał nikogo. Nikt nie wiedział, dokąd nas wiozą. Rozmów było niewiele. Po raz drugi zostałem zamknięty w ciemności z nie skarżącymi się na nic i na nic nie liczącymi mieszkańcami Orgoreynu. Zrozumiałem teraz znak, jaki otrzymałem podczas mojej pierwszej nocy w tym kraju. Zignorowałem tamtą czarną piwnicę i szukałem ducha Orgoreynu nad ziemią, w świetle dnia. Nic dziwnego, że wszystko wydawało mi się nierealne.

Miałem uczucie, żę nasza ciężarówka zmierza na wschód, i nie potrafiłem się od niego uwolnić, nawet kiedy stało się jasne, że jedziemy na zachód, w głąb Orgoreynu. Nasze magnetyczne i kierunkowe podzmysły na obcych planetach całkowicie zawodzą. Jeżeli intelekt nie może albo nie chce zrekompensować ich pomyłek, rezultatem jest głęboka dezorientacja, poczucie, że wszystko dosłownie się rozsypuje.