Выбрать главу

Wiem, że ludzie mogą zachowywać się bardzo różnie w tych samych warunkach. Tutaj miałem przed sobą Orgotów, ludzi ćwiczonych od dzieciństwa w dyscyplinie współpracy, posłuszeństwa, podporządkowania celowi grupowemu wyznaczonemu z góry. Osłabiono w nich niezależność i zdolność do podejmowania decyzji. Nie bardzo potrafili się złościć. Tworzyli całość, ja z nimi też. Każdy to czuł i była to ucieczka i prawdziwa pociecha w nocy, ta całość skulonej grupy, w której każdy czerpał życie z bliskości innych. Ale nie mieli jednego przedstawiciela tej całości, była ona bierna, bezgłowa.

Ludzie, których wola byłaby ostrzej zahartowana, mogliby zachować się dużo lepiej: więcej by było rozmów, wodę dzielono by sprawiedliwiej, lepiej opiekowano by się chorymi, panowałby lepszy duch. Nie wiem. Wiem tylko, jak było w ciężarówce.

Na piąty dzień rano, jeżeli się nie mylę, od mojego ocknięcia się ciężarówka stanęła. Usłyszeliśmy z zewnątrz rozmowy i nawoływania. Wkrótce stalowe drzwi z hukiem otwarły się na oścież.

Jeden za drugim dowlekliśmy się do tego otwartego boku stalowego pudła, niektórzy na czworakach, i zeskakiwaliśmy albo osuwaliśmy się na ziemię. Dwadzieścioro czworo z nas. Dwa trupy, stary i nowy, tego, który przez dwa dni nie dostał pić, musiano wywlec na zewnątrz.

Na dworze było zimno, tak zimno i tak oślepiająco biało od blasku słońca na śniegu, że wyjście z naszego smrodliwego schronu było bardzo trudne i niektórzy z nas płakali. Staliśmy zbici w gromadkę obok wielkiej ciężarówki, wszyscy nadzy i cuchnący, nasza mała całość, nasza nocna jedność wystawiona na jasne, okrutne światło dzienne. Naszą gromadę rozbito, kazano nam utworzyć rząd i zaprowadzono nas do odległego o kilkaset metrów budynku. Metalowe ściany i pokryty śniegiem dach, śnieżna równina wokół nas, wielkie pasmo gór, nad którym wschodziło słońce, i rozległa przestrzeń nieba — wszystko zdawało się drżeć i mienić się od nadmiaru światła.

Ustawiono nas w kolejce do mycia przy wielkim korycie w baraku. Wszyscy zaczynali od picia wody z koryta. Potem zaprowadzono nas do głównego budynku, gdzie wydano nam podkoszulki, szare filcowe koszule, krótkie spodnie, nogawice i filcowe buty. Strażnik sprawdzał nasze nazwiska na liście, kiedy przechodziliśmy pojedynczo do stołówki, gdzie wraz z setką innych szarych ludzi usiedliśmy za przyśrubowanymi do podłogi stołami i dostaliśmy śniadanie: rozgotowane ziarno i piwo. Potem wszystkich więźniów, nowych i starych, podzielono na grupy po dwunastu. Moja została zabrana do tartaku, kilkaset metrów za głównym budynkiem w obrębie ogrodzenia. Na zewnątrz ogrodzenia, w niewielkiej od niego odległości zaczynał się las ciągnący się na północ, jak okiem sięgnąć. Pod nadzorem strażnika nosiliśmy deski z tartaku i układaliśmy je w wielkiej szopie, w której przechowywano tarcicę przez zimę.

Niełatwo było chodzić, schylać się i podnosić ciężary po tych dniach w ciężarówce. Nie pozwalano nam stać bezczynnie, ale też i nie poganiano nas zbytnio. W połowie dnia wydano nam po kubku orszu, niefermentowanego naparu z ziarna, a przed zmierzchem odprowadzono nas do baraków, gdzie dostaliśmy jakąś papkę z jarzynami i piwo. Na noc zamknięto nas w sypialni, w której przez cały czas paliło się światło. Spaliśmy na piętrowych pryczach wzdłuż ścian pomieszczenia. Starzy więźniowie walczyli o górne prycze, bo w górze jest cieplej. Przy drzwiach każdy otrzymywał śpiwór. Były szorstkie, ciężkie i przesycone cudzym potem, ale dobrze izolowały od zimna. Dla mnie były za krótkie. Przeciętny Getheńczyk mógł łatwo wejść do środka z głową, ale ja nie, nie mogłem nawet wyciągnąć nóg na pryczy.

Miejsce, gdzie się znaleźliśmy, nazywało się Trzecie Ochotnicze Gospodarstwo Agencji Przesiedleńczej, Wspólnota Pulefen. Pulefen, dystrykt trzydziesty, zajmuje północno-zachodni skraj nadającej się do zamieszkania strefy Orgoreynu między górami Sembensyen, rzeką Esagel i brzegiem morza. Jest to słabo zaludniona kraina bez większych miast. Najbliższa miejscowość, położona na południowy zachód, nazywa się Turuf, ale nigdy jej nie widziałem. Nasze gospodarstwo leżało na skraju wielkiego, nie zaludnionego obszaru leśnego o nazwie Tarrenpeth. Tak daleko na północy nie rosną większe drzewa jak hemmen, serem czy czarny rat i las składa się z jednego gatunku drzewa zwanego thore, poskręcanego, o wysokości trzech do czterech metrów, z szarymi igłami. Ilość rodzimych gatunków flory i fauny na Zimie jest niezwykle mała, ale za to ilość osobników w każdym gatunku jest ogromna. Ten las składał się z tysięcy kilometrów kwadratowych prawie wyłącznie drzewa thore. Nawet przyroda jest tu troskliwie zagospodarowana i choć ten las dostarczał drewna od stuleci, nie było w nim miejsc spustoszonych, krajobrazu ściętych pni i zerodowanych zboczy. Zdawało się, że każde drzewo jest zewidencjonowane i że ani jedna drobina trocin nie zostaje zmarnowana. Na terenie gospodarstwa był mały zakład i kiedy pogoda nie pozwalała na wyjście do lasu, pracowaliśmy w tartaku albo w tym zakładzie przerabiając i prasując ścinki, korę i trociny w różne kształty oraz wydobywając z suszonych igieł thore żywicę do produkcji plastyku.

Praca tu była prawdziwą pracą, a nie katorgą. Gdyby dawano trochę więcej jedzenia i trochę lepsze ubranie, praca byłaby nawet przyjemna, ale przez większość czasu głód i zimno wykluczały jakąkolwiek przyjemność. Strażnicy rzadko okazywali brutalność, nigdy okrucieństwo. Byli raczej flegmatyczni, niechlujni, ociężali i jak na moje oko zbabiali, nie w sensie delikatności i tak dalej, ale wprost przeciwnie, w sensie jakiejś krowiej ospałości i bezmyślności. Również wśród swoich współwięźniów po raz pierwszy na Zimie poczułem się mężczyzną między kobietami lub między eunuchami. Więźniów charakteryzowała ta sama gnuśność i pospolitość. Trudno ich było rozróżnić, niewiele w nich było emocji, rozmawiali o sprawach trywialnych. Początkowo sądziłem, że ten brak życia i indywidualności jest skutkiem braku żywności, ciepła i wolności, ale wkrótce odkryłem, że chodzi o coś bardziej konkretnego. Był to skutek środka chemicznego podawanego wszystkim więźniom, żeby nie dopuścić do kemmeru.

Wiedziałem, że istnieją środki mogące zredukować albo prawie wyeliminować fazę potencji seksualnej w cyklu biologicznym Getheńczyków. Stosowano je, kiedy wygoda, medycyna lub moralność przemawiały za powściągliwością. Można było w ten sposób przeskoczyć jeden albo kilka okresów kemmeru bez skutków negatywnych. Dobrowolne stosowanie takich środków było powszechnie akceptowane, ale nie przyszło mi na myśl, że można je stosować przymusowo.