Byłem ubrany i wyposażony jak traper, i powiedziałem im, że chcę dogonić grupę Mavrivy, która wyruszyła na północ w ostatnich dniach miesiąca grende. Znali Mavrivę i rzuciwszy okiem na moją licencję trapera uwierzyli mi. Nie spodziewali się, że zbiegowie mogą iść na północ, bo na północ od Pulefen nie ma nic, tylko las i Lód. Może zresztą nie zależało im na schwytaniu zbiegów. Dlaczego miałoby im zależeć? Wyprzedzili nas i po godzinie minąłem ich znowu, jak wracali do gospodarstwa. Jeden z nich był strażnikiem, z którym trzymałem wartę. Nigdy nie widział mojej twarzy, choć miał ją przed oczami przez pół nocy.
Upewniwszy się, że odeszli, skręciłem z drogi i przez resztę dnia zatoczyłem długi łuk z powrotem przez las i podnóża gór na wschód od Pulefen i wreszcie dotarłem od wschodu, od strony lasu, do mojego schowka koło Turufu, gdzie zostawiłem drugą część ekwipunku. Niełatwo było ciągnąć większy od siebie ciężar po tym pofałdowanym terenie, ale pokrywa śniegu już twardniała, a ja byłem w dothe. Musiałem utrzymywać ten stan, bo kiedy się wyjdzie z transu, człowiek jest przez długi czas do niczego. Nigdy dotąd nie utrzymywałem dothe dłużej niż przez godzinę, ale wiedziałem, że niektórzy Starzy Ludzie potrafią pozostawać w pełnym transie przez dzień i noc, a nawet dłużej, konieczność zaś okazała się dobrym uzupełnieniem mojego treningu. W dothe człowiek nie przejmuje się zbytnio i jeżeli się niepokoiłem, to tylko o wysłannika, który powinien był już dawno obudzić się po tej lekkiej dawce wstrząsu sonicznego, jaką go poczęstowałem. Nie poruszył się ani razu, a ja nie miałem czasu, żeby się nim zająć. Czyżby jego fizjologia była tak inna od naszej, że to, co dla nas było krótkotrwałym paraliżem, dla niego oznaczało śmierć? Kiedy człowiek czuje, że koło obraca się pod jego ręką, musi uważać, co mówi, a ja dwukrotnie nazwałem go nieboszczykiem i niosłem go, jak się niesie trupa. Pomyślałem, że może ciągnąłem po górach trupa, i że moje szczęście i jego życie poszły na marne. Od tej myśli oblałem się potem i zakląłem, a siła dothe zdawała się uciekać ze mnie jak woda z pękniętego naczynia. Jednak szedłem dalej i siły nie opuściły mnie, póki nie dotarłem do kryjówki u stóp wzgórz, gdzie rozbiłem namiot i zrobiłem wszystko, co mogłem dla Ai. Otworzyłem pudełko skoncentrowanej żywności i sam pochłonąłem większość, ale trochę w postaci bulionu wlałem w niego, bo wyglądał na bliskiego śmierci głodowej. Na ramionach i na piersi miał wrzody zaognione od dotyku jego brudnego śpiwora. Kiedy je zdezynfekowałem i leżał w ciepłym śpiworze ukryty tak dobrze, jak to tylko było możliwe w zimie i na otwartej przestrzeni, nic już więcej nie mogłem dla niego zrobić. Zapadła noc, a runie ogarniała jeszcze większa ciemność, cena za świadome wykorzystanie całej energii organizmu. Tej ciemności musiałem zawierzyć siebie i jego.
Spaliśmy. Padał śnieg. Całą noc, dzień i następną noc w czasie mojego snu thangen musiało padać, nie była to zawieja, ale pierwszy wielki śnieg tej zimy. Kiedy wreszcie ocknąłem się i wstałem, żeby się rozejrzeć, nasz namiot był do połowy zasypany. W blasku słońca pokrywę śniegu znaczyły błękitne cienie. Daleko i wysoko na wschodzie czyste niebo zasnuwał jeden pióropusz szarości — dym z Udenuszreke, najbliższego z Ognistych Wzgórz. Wokół małej piramidki namiotu leżał śnieg, pagórki, wzgórza, kopczyki dziewiczego śniegu.
Nie odzyskałem jeszcze pełni sił, wciąż byłem słaby i senny, ale gdy tylko mogłem się podnieść, dawałem Ai po trochu bulionu i wieczorem tego dnia wrócił do życia, choć nie do przytomności. Usiadł krzycząc jak w wielkim strachu. Kiedy ukląkłem obok niego, chciał uciekać i widać był to zbyt duży wysiłek, bo zemdlał. Tej nocy dużo mówił w nie znanym mi języku. Dziwne było w tej ciemnej ciszy odludzia słyszeć, jak mamrocze słowa, których nauczył się na innym świecie. Następny dzień był trudny, bo ilekroć chciałem się nim zająć, brał mnie za strażnika z gospodarstwa, który chce mu dać jakiś narkotyk. Zaczynał mówić żałosną mieszanką orgockiego i karhidyjskiego i błagał, żeby tego nie robić, a potem odpychał mnie z histeryczną siłą. Powtarzało się to raz za razem, a że byłem jeszcze w thangen, okresie duchowego i fizycznego osłabienia, bałem się, że nie będę mógł mu w ogóle pomóc. Tego dnia myślałem, że nie tylko dawano mu narkotyki, ale że zrobiono z niego szaleńca albo kretyna. Wtedy żałowałem, że nie umarł na sankach w drodze przez las thore, że początkowo sprzyjało mi szczęście, że nie zostałem aresztowany przy wyjeździe z Misznory i wysłany do jakiegoś gospodarstwa, gdzie bym pracował na własną śmierć.
Obudziłem się i napotkałem jego wzrok.
— Estraven? — spytał cichym, zdziwionym głosem. To mnie podniosło na duchu. Mogłem go uspokoić i zająć się nim. Tej nocy obaj spaliśmy dobrze.
Następnego dnia czuł się znacznie lepiej i usiadł do jedzenia. Wrzody zaczynały się zaleczać. Spytałem go, od czego je ma.
— Nie wiem. Myślę, że od narkotyków. Dawali mi jakieś zastrzyki…
— Żeby zapobiec kemmerowi? — Taką wersję słyszałem od ludzi, którzy uciekli lub zostali zwolnieni z ochotniczych gospodarstw.
— Tak. I jeszcze jakieś inne, chyba zmuszające do mówienia prawdy. Chorowałem po nich, a oni dawali mi je dalej. Czego ode mnie chcieli, co mogłem im powiedzieć?
— Może było to nie tyle przesłuchanie, ile ujarzmianie.
— Jak to ujarzmianie?
— Uzyskiwanie posłuszeństwa przez przymusowe uzależnienie od któregoś z pochodnych orgrevy. Metoda znana również w Karbidzie. Albo może przeprowadzali na was eksperymenty. Mówiono, że w gospodarstwach wypróbowują na więźniach zmieniające psychikę środki i techniki. Nie chciałem w to wtedy wierzyć, teraz wierzę.
— Czy macie podobne gospodarstwa w Karbidzie?
— W Karbidzie? Nie.
Z irytacją potarł czoło.
— Myślę, że w Misznory powiedzieliby mi, że nie ma czegoś takiego w Orgoreynie.
— Wprost przeciwnie. Z dumą pokazaliby taśmy i zdjęcia z ochotniczych gospodarstw, gdzie elementy aspołeczne są resocjalizowane, a zagrożone pozostałości grup plemiennych znajdują schronienie. Mogliby też oprowadzać pana po Ochotniczym Gospodarstwie Rolnym Pierwszego Okręgu blisko Misznory, instytucji, jak wszyscy twierdzą, wzorcowej. Jeżeli pan sądzi, że mamy takie gospodarstwa w Karbidzie, to pan nas poważnie przecenia, panie Ai. My jesteśmy ludzie prości.
Leżał przez dłuższą chwilę zapatrzony w rozgrzany do czerwoności piecyk, który włączyłem na cały regulator, aż zrobiło się nieznośnie gorąco. Potem spojrzał na mnie.
— Mówił mi pan dziś rano, wiem, ale nie byłem całkiem przytomny. Gdzie jesteśmy i skąd się tu znaleźliśmy? Opowiedziałem mu jeszcze raz.
— Tak po prostu wyniósł mnie pan?
— Panie Ai, każdy z więźniów albo wszyscy razem mogliby wyjść stamtąd pierwszej lepszej nocy. Gdyby nie byli zagłodzeni, wyczerpani, zdemoralizowani i znarkotyzowani. I gdyby mieli zimową odzież i mieli dokąd uciekać… W tym cały szkopuł. Dokąd iść? Do miasta? Bez dokumentów nie ma tam czego szukać. W lasy? Bez dachu nad głową nie ma tam czego szukać. Pewnie na lato wzmacniają ochronę. W zimie sama zima jest najlepszym strażnikiem.