— Na zachód. Do wybrzeża. Niecałe pięćdziesiąt kilometrów.
— I co wtedy?
— Przystanie tam zamarzają albo już zamarzły. Tak czy inaczej żaden okręt nie wypłynie daleko w zimie. Trzeba by przeczekać gdzieś w ukryciu do wiosny, kiedy statki handlowe wyruszą do Sithu i Perunteru. Żaden nie popłynie do Karhidu, jeżeli embargo handlowe nadal obowiązuje. Może uda nam się odpracować przejazd na statku. Niestety skończyły mi się pieniądze.
— Czy jest jakaś inna możliwość?
— Do Karhidu. Lądem.
— Ile to jest? Półtora tysiąca kilometrów?
— Tak, drogą. Ale my nie możemy iść drogami. Zatrzymałby nas pierwszy inspektor. Jedyna dla nas droga — to iść na północ przez góry, potem na wschód przez Gobrin i dalej do granicy nad zatoką Guthen.
— Przez Gobrin, przez lodowiec?
Skinął głową.
— Chyba w zimie to niemożliwe?
— Myślę, że możliwe, jeżeli ma się szczęście. Jak przy wszystkich zimowych podróżach. Pod pewnym względem przejście przez Gobrin w zimie jest nawet łatwiejsze. Nad wielkimi lodowcami, jak pan wie, zwykle utrzymuje się dobra pogoda, gdyż lód odbija promienie słońca i burze spychane są na jego obrzeża. Stąd legendy o krainie w środku zamieci. To może nam sprzyjać. Nic poza tym.
Więc myśli pan poważnie…
W przeciwnym razie wykradanie pana z gospodarstwa Pulefen nie miałoby sensu.
Nadal był sztywny, urażony, ponury. Wczorajsza wieczorna rozmowa wstrząsnęła nami oboma.
— Rozumiem z tego, że uważa pan przejście przez Lód za mniej ryzykowne niż czekanie do wiosny na przejazd przez morze.
Kiwnął głową.
— Samotność — wyjaśnił lakonicznie. Zastanowiłem się przez chwilę.
— Spodziewam się, że uwzględnił pan moje słabe strony. Nie jestem tak odporny na mróz jak pan, daleko mi do tego. Nie jeżdżę dobrze na nartach. I jestem w słabej formie, choć w znacznie lepszej niż kilka dni temu.
Znów kiwnął głową.
— Myślę, że może nam się udać — powiedział z całkowitą prostotą, którą tak długo brałem za ironię.
— Dobrze.
Spojrzał na mnie i wypił swoją herbatę. Można to chyba nazwać herbatą, orsz z palonego ziarna perm jest brunatnym, słodko-kwaśnym napojem bogatym w witaminy A i C, przyjemnie pobudzającą substancją pokrewną lobelinie. Na Zimie wszędzie tam, gdzie nie ma piwa, jest orsz, a tam, gdzie nie ma ani piwa, ani orszu, nie ma ludzi.
— To będzie trudne — powiedział odstawiając kubek. — Bardzo trudne. Musimy liczyć na szczęście.
— Wolę zginąć na Lodzie niż w tym szambie, z którego mnie pan wyciągnął.
Ukroił kawałek suszonego chlebowego jabłka, oddał pół mnie i żuł swój w zamyśleniu.
— Musimy mieć więcej żywności — powiedział. — Co będzie, kiedy dojdziemy do Karhidu, co będzie z panem? Przecież nie ma pan tam prawa wstępu?
Zwrócił na mnie swoje ciemne oczy wydry. — Myślę, że zostanę po tej stronie.
— A jeżeli ci tutaj dowiedzą się, że pomógł pan uciec ich więźniowi?
— Wcale nie muszą się dowiedzieć — powiedział z bladym uśmiechem. — Najpierw musimy przejść przez Lód. Nie wytrzymałem.
— Panie Estraven, czy przebaczy mi pan to, co powiedziałem wczoraj…
— Nusuth.
Wstał wciąż jeszcze żując, włożył hieb, płaszcz i buty, i niczym wydra wyślizgnął się przez śluzę namiotu. Będąc już na zewnątrz wsunął głowę do środka.
— Mogę wrócić późno albo dopiero rano. Da pan sobie radę sam?
— Tak.
— To dobrze.
I już go nie było. Nie spotkałem nikogo, kto by reagował na nową sytuację tak szybko i adekwatnie jak Estraven. Ja wracałem do sił i byłem zdecydowany iść, on zakończył okres thangen. Z chwilą gdy stało się to jasne, poszedł. Nigdy się nie gorączkował i nie śpieszył, ale zawsze był gotów. Stanowiło to niewątpliwie tajemnicę jego niezwykłej kariery politycznej, z której dla mnie zrezygnował, było także wyjaśnieniem jego wiary we mnie i oddania mojej misji. Kiedy przybyłem, on był gotów. On jeden na całej Zimie.
A sam uważał się za człowieka powolnego, źle sprawdzającego się w sytuacjach kryzysowych.
Kiedyś powiedział mi, że będąc człowiekiem wolno myślącym musi kierować się ogólnym wyczuciem swojego "szczęścia" i że to wyczucie rzadko go zawodzi. Mówił to poważnie i mogło to być prawdą. Wieszczowie ze stanic nie są jedynymi ludźmi na Zimie, którzy potrafią przewidywać przyszłość. Oswoili wprawdzie i wyćwiczyli przeczucie, ale nie zwiększyli jego prawdopodobieństwa. W tej sprawie jomeszta również nie są bez racji: bardzo możliwe, że ten dar polega nie tyle i nie po prostu na przepowiadaniu, ile raczej na zdolności widzenia (choćby na mgnienie oka) wszystkiego naraz, widzenia całości.
Podczas nieobecności Estravena nastawiłem piecyk na cały regulator i po raz pierwszy od sam nie wiem jak dawna było mi ciepło. Sądziłem, że jest już thern, pierwszy miesiąc zimy zaczynającej nowy rok pierwszy, ale w Pulefen straciłem rachubę dni.
Piecyk był jednym z tych znakomitych i wielce oszczędnych urządzeń udoskonalonych przez Getheńczyków podczas tysiącletnich wysiłków w walce z mrozem. Chyba tylko zastosowanie baterii jądrowej mogłoby dać lepsze wyniki. Bioniczna bateria zapewniała czternaście miesięcy nieprzerwanej pracy, promieniowanie było intensywne, piecyk służył do gotowania, ogrzewania, a także jako lampa. Bez niego nie uszlibyśmy dalej niż kilkadziesiąt kilometrów. Musiał kosztować Estravena niemało pieniędzy, tych, które mu z taką wyniosłą miną wręczyłem w Misznory. Namiot z plastyku odpornego na tutejsze warunki klimatyczne i przynajmniej częściowo likwidujący problem kondensacji pary, który jest plagą namiotów w zimie, śpiwory z futra pesthry, odzież, narty, sanki, zapasy, wszystko najwyższej jakości, lekkie, trwałe, drogie. Jeżeli wybrał się po dodatkową żywność, to za co zamierzał ją kupić?
Nie wrócił aż do zmroku następnego dnia. Wychodziłem kilkakrotnie na rakietach śnieżnych zbierając siły i ćwicząc się w chodzeniu po zboczach śnieżnej doliny kryjącej nasz namiot. Jeździłem jako tako na nartach; ale rakiety nie były moją specjalnością. Nie odważyłem się wychodzić poza dolinę, bojąc się zabłądzić. Była to dzika kraina, pocięta strumieniami i jarami, wznosząca się raptownie ku zwieńczonym chmurami wierzchołkom gór na wschodzie. Miałem czas na zastanowienie się, co bym robił w tej głuszy, gdyby Estraven nie wrócił.
Zjechał szusem ze wzgórza w zapadającym zmroku, był znakomitym narciarzem, i zatrzymał się obok mnie, brudny, zmęczony i ciężko obładowany. Miał na plecach wielki czarny worek pełen zawiniątek. Jak święty Mikołaj zakradający się przez komin na Ziemi. Zawiniątka zawierały kiełki kadiku, suszone chlebowe jabłka i sztaby twardego, czerwonego, gliniastego w smaku cukru, który Getheńczycy rafinują z miejscowej trzciny.
— Jak pan to wszystko zdobył?
— Ukradłem — powiedział były premier Karhidu grzejąc dłonie nad piecykiem, którego nie :przełączył na niższą temperaturę; nawet on zmarzł. — W Turufie. Ledwo mi się udało. — To było wszystko, czego miałem się dowiedzieć. Nie był dumny ze swojego wyczynu i nie potrafił śmiać się z niego. Kradzież jest na Zimie ciężką zbrodnią, właściwie jedyną osobą bardziej pogardzaną od złodzieja jest samobójca.
— Zużyjemy to w pierwszej kolejności — powiedział, gdy stawiałem garnek ze śniegiem do stopienia na piecyku. — To jest ciężkie. — Większość zapasów, które zdobył poprzednio, składała się z "hiperracji", wzmocnionej, odwodnionej, sprasowanej w kostki mieszanki wysokokalorycznej żywności, która po orgocku nazywa się giczy-miczy i tak też ją nazywaliśmy, choć oczywiście między sobą używaliśmy karhidyjskiego. Mieliśmy tego na sześćdziesiąt dni przy minimalnej standardowej racji: pół kilo dziennie na osobę. Kiedy się umyliśmy i zjedliśmy, Estraven siedział do późna przy piecyku obliczając dokładnie, co mamy oraz jak i kiedy najlepiej to wykorzystać. Nie mając wagi musieliśmy stosować przybliżenia, używając jako miernika standardowej paczki giczy-miczy. Estraven znał, jak wielu Getheńczyków, wartości odżywcze i kaloryczne wszystkich pokarmów, znał też własne zapotrzebowanie w różnych warunkach i potrafił dość dokładnie ocenić moje. Tego rodzaju wiedza na Zimie może decydować o życiu i śmierci.