Cofając się teraz pamięcią do początków naszej przyjaźni, widzę, jak bardzo podziwiałem Bena i Fanny – jako parę, a także każde z osobna. Książka Sachsa wywarła na mnie ogromne wrażenie, a ponieważ niezależnie od tego darzyłem go sympatią, pochlebiało mi, że on również interesuje się moją twórczością. Był tylko dwa lata starszy ode mnie, ale w porównaniu z nim czułem się jak pętak. Ominęły mnie recenzje z Nowego kolosa, ale podobno książka wywołała sporo szumu. Jedni krytycy bezlitośnie ją zjechali, głównie ze względów politycznych (potępiali Sachsa za jego rażącą „antyamerykańskość”), inni z kolei dosłownie piali z zachwytu, pisząc, że po raz pierwszy od dziesięciu lat pojawił się tak obiecujący młody talent. Sukces komercyjny nie szedł w parze z ilością recenzji (książka sprzedawała się wolno, dopiero po dwóch latach wydano ją w miękkiej oprawie), lecz dzięki krytykom nazwisko Sachsa znalazło się na mapie literackiej. Mogłoby się wydawać, że szum wokół powieści ucieszy Bena, jednak – jak się szybko zorientowałem – mój przyjaciel nie zwracał uwagi na takie rzeczy. W przeciwieństwie do innych pisarzy rzadko mówił o swojej twórczości; po prostu w minimalnym stopniu (jeśli w ogóle) interesowało go to, co ludzie nazywają „karierą pisarską”. Nie miał w sobie ducha współzawodnictwa, nie troszczył się o popularność, nie pysznił talentem. I chyba to mnie w nim najbardziej ujęło: nieskalaność ambicji oraz prosty, rzeczowy stosunek do pracy. Z powodu takiego nastawienia do literatury czasem bywał uparty i kłótliwy, ale z drugiej strony mógł robić to, na co miał ochotę. Po sukcesie pierwszej powieści natychmiast zabrał się do pisania drugiej, lecz po mniej więcej stu stronach podarł i spalił maszynopis. Wymyślanie historyjek to głupota, oświadczył, i raz na zawsze skończył z beletrystyką. Było to jedenaście miesięcy przed naszym poznaniem się, na przełomie siedemdziesiątego trzeciego i siedemdziesiątego czwartego roku. Po spaleniu początkowych rozdziałów drugiej powieści Sachs zaczął pisać eseje i artykuły na najprzeróżniejsze tematy – o polityce, literaturze i sporcie, o historii, kulturze masowej i jedzeniu, słowem: o tym wszystkim, nad czym w danym dniu czy tygodniu miał ochotę się pozastanawiać. Jego artykuły cieszyły się dużą poczytnością, toteż bez trudu umieszczał je w pismach. Był niewybredny i drukował wszędzie: z jednakowym zapałem pisywał do wysokonakładowych tygodników o ogólnokrajowym zasięgu, jak i do mało znanych kwartalników literackich, w dodatku zdawał się nie dostrzegać, że jedne pisma płacą ogromne honoraria, a inne nie płacą nic. Nie korzystał z pomocy agenta – uważał, że byłaby to pożałowania godna komercjalizacja – i w konsekwencji zarabiał dużo mniej, niżby mógł. Wielokrotnie spieraliśmy się z tego powodu, ale to nic nie pomagało; dopiero na początku lat osiemdziesiątych przyznał mi rację i najął kogoś, kto zadbał o jego finanse.
Zawsze mnie zdumiewało, że potrafi tak szybko pisać, że mimo dużej wydajności wciąż ma niewyczerpany zapas pomysłów i nie stresują go terminy, których nie wolno mu przekroczyć. Często zdarzało mu się wystukać dziesięć czy dwanaście stron za jednym posiedzeniem, niekiedy pisał cały artykuł, od pierwszego do ostatniego słowa, nie wstając od maszyny. Traktował pracę jak zawody sportowe, jak bieg na wytrzymałość, w którym umysł ściga się z ciałem, ale ponieważ umiał się tak kompletnie wyłączyć, skupić tylko na jednym, odnosiło się wrażenie, że między jego głową a czubkami palców istnieje tajemnicze połączenie i że słowa same spływają mu na klawisze. Czasem, nie mogąc się powstrzymać od autoironii, twierdził, że zarabia na życie „bębnieniem w maszynę”. A jednak artykuły, które pisał, nigdy nie spadały poniżej dobrego poziomu, często zaś bywały wręcz genialne. Im lepiej poznawałem Sachsa, z tym większym podziwem obserwowałem jego wydajność. Sam bowiem ślęczę nad każdym zdaniem i przeżywam straszliwe rozterki; nawet w te dni, kiedy teoretycznie świetnie mi idzie, posuwam się naprzód w żółwim tempie, jak ktoś, kto ostatkiem sił brnie przez pustynię. Po każde najmniejsze słowo muszę przedzierać się przez pokłady ciszy, a gdy je wreszcie odnajduję i umieszczam obok innych, nadal nie wiem, czy to przypadkiem nie miraż, który zaraz zniknie. Nigdy nie umiałem z taką łatwością jak Ben operować językiem. Czuję się zagubiony, otumaniony, nie potrafię ubrać w słowa własnych myśli i choćbym nie wiem jak się starał, jedynym rezultatem jest niezrozumiały bełkot. Sachsowi obce były takie problemy. U niego słowa układały się w karne szeregi, u mnie walczą ze sobą, rozpadają się, pierzchają na wszystkie strony. Ja większość czasu zbieram kawałki i ponownie je sklejam, Ben zaś nie musiał chodzić po śmietnikach, szperać w koszach, zastanawiać się, czy dobrze dopasował poszczególne elementy. Jeśli miewał wątpliwości, były one innej natury, słowa zaś – niezależnie od tego, co się działo w jego życiu – nigdy go nie zawodziły. Sachs nie wiedział, co oznacza męka twórcza, a czasem zdarzały się i takie dni, kiedy ledwo nadążał ze spisywaniem swoich myśli. Był to dziwny dar, którego sam właściwie nie dostrzegał. I może dlatego patrząc na Bena miało się wrażenie, że jest jak dziecko bawiące się zabawkami, cudowne dziecko nieświadome swojego wielkiego talentu.
Rozdział 2
Pierwszy etap naszej przyjaźni trwał około półtora roku. Potem, w odstępie zaledwie kilku miesięcy, obaj wyprowadziliśmy się z Upper West Side i wtedy rozpoczął się jej drugi etap. Najpierw Fanny z Benem przenieśli się do eleganckiej części Brooklynu. Ich nowe mieszkanie na Park Slope było większe i znacznie wygodniejsze od dotychczasowego, które Fanny wynajęła, kiedy studiowała na Columbii. Poza tym znajdowało się dosłownie parę kroków od muzeum. Ich przeprowadzka miała miejsce jesienią siedemdziesiątego szóstego roku. W tym czasie, jaki upłynął między znalezieniem przez Sachsów nowego mieszkania a wprowadzeniem się do niego, okazało się, że moja żona Delia jest w ciąży. Prawie natychmiast my też zaczęliśmy myśleć o przeprowadzce. Nasze mieszkanie na Riverside Drive było za małe, byśmy mogli się pomieścić z dzieckiem, a ponieważ nie najlepiej się między nami układało, postanowiliśmy wynieść się z miasta; oboje uznaliśmy, że będziemy mieli większą szansę na uratowanie małżeństwa, jeśli zaszyjemy się gdzieś na wsi. Zarabiałem wtedy na życie tłumaczeniami, a tłumaczyć mogłem wszędzie.