Выбрать главу

Prawdę mówiąc, nie mam ochoty wracać wspomnieniami do mojego pierwszego małżeństwa, ale ponieważ w pewien sposób wiąże się z historią, którą tu opowiadam, nie mogę go pominąć milczeniem. Tak już jest, że jedna rzecz prowadzi do drugiej i, czy mi to się podoba, czy nie, ja też mam swój udział w tym, co przydarzyło się Sachsowi. Gdyby moje małżeństwo z Delią Bond się nie rozpadło, nie poznałbym Marii Turner, gdybym nie poznał Marii Turner, nie dowiedziałbym się o istnieniu Lillian Stern, a gdybym nie dowiedział się o istnieniu Lillian Stern, nie siedziałbym tu i nie pisał tej książki. Każde z nas ma związek ze śmiercią Bena, więc żeby opowiedzieć o nim, chcąc nie chcąc muszę również opowiedzieć o nas. Wszystko jest powiązane, wszystkie historie wzajemnie na siebie zachodzą. Słabo mi się robi na myśl, że to ja zetknąłem ze sobą uczestników dramatu. A zaczęło się ode mnie i Bena.

Kolejność była następująca: przez siedem lat z krótkimi przerwami uganiałem się za Delią (1967-1974), aż namówiłem ją na małżeństwo (1975); przenieśliśmy się na wieś (marzec 1977), gdzie urodził się nasz syn David (czerwiec 1977); rozstaliśmy się (listopad 1978). Podczas tych osiemnastu miesięcy, które spędziłem poza Nowym Jorkiem, Ben i ja ciągle byliśmy w kontakcie, chociaż widywaliśmy się znacznie rzadziej niż przedtem. Pocztówki i listy zajęły miejsce prowadzonych do późnych godzin rozmów w barach, a spotkania, które teraz musiały być z góry zaplanowane, siłą rzeczy stały się nieco bardziej formalne. Czasem Farmy z Benem przyjeżdżali do nas na weekendy, któregoś lata Delia i ja gościliśmy u nich przez kilka dni w Vermont, ale te wizyty pozbawione były dawnej spontaniczności i żywiołowego charakteru. Na szczęście nasza przyjaźń na tym nie ucierpiała. Ze dwa albo trzy razy w miesiącu jeździłem w interesach do Nowego Jorku – zawieźć maszynopis, podpisać umowę, odebrać nowy tekst do tłumaczenia, porozmawiać w wydawnictwie o planach na przyszłość – i za każdym razem nocowałem u Sachsów w Brooklynie. Trwałość ich małżeństwa działała na mnie uspokajająco i jeśli w tym czasie zdołałem zachować jakiekolwiek pozory normalności, było to w dużej mierze zasługą Fanny i Bena. Nazajutrz rano niechętnie wracałem do domu i żony. Obrazek rodzinnego szczęścia, który dwa razy w miesiącu miałem przed oczami, uzmysławiał mi, jak bardzo szwankuje moje własne małżeństwo. Z coraz większymi oporami wracałem do gąszczu problemów, które otaczały mnie w domu ze wszystkich stron. Nie chcę się teraz zastanawiać, co było powodem naszego rozwodu. Przez ostatnie dwa lata na pewno brakowało nam pieniędzy, ale myliłbym się widząc w tym jedyną przyczynę. Dobre małżeństwo potrafi udźwignąć każdy ciężar, w tym kłopoty natury finansowej; złe małżeństwo załamie się pod byle czym. W naszym wypadku koszmar zaczął się zaledwie kilka godzin po tym, jak przenieśliśmy się na wieś z miasta, i ta krucha więź, która nas jeszcze wtedy jednoczyła, urwała się bezpowrotnie.

Biorąc pod uwagę brak pieniędzy, wcale nie mieliśmy zamiaru kupować domu, początkowy plan zakładał, że wynajmiemy dom na krótko i zobaczymy, czy takie życie nam odpowiada; jeśli tak, to postanowiliśmy zostać na dłużej, a jeśli nie, to po wygaśnięciu umowy najmu postanowiliśmy wrócić do Nowego Jorku. Ale nagle do akcji wkroczył ojciec Delii który zaoferował nam pożyczkę w wysokości dziesięciu tysięcy dolarów na kupno własnego domu – na resztę potrzebnej kwoty postanowiliśmy zaciągnąć kredyt. Domy na wsi kosztowały w granicach od trzydziestu do czterdziestu tysięcy, tak więc kwota, którą dostaliśmy od teścia, przedstawiała w tamtych czasach dużo większą niż obecnie. Ojciec Delii postąpił wspaniałomyślnie, lecz krotko mówiąc, ta pożyczka nas dobiła; znaleźliśmy się w sytuacji, w której nie umieliśmy sobie poradzić. Po kilku miesiącach poszukiwań trafiliśmy na niedrogą chałupę w okręgu Dutchess, starą, zniszczoną, ale dużą. Na zewnątrz rosły wspaniałe, rozłożyste krzaki.

Na drugi dzień po naszej przeprowadzce zerwała się gwałtowna burza z piorunami. Piorun uderzył w drzewo tuż koło domu, drzewo zajęło się ogniem, ogień spalił przewody, które biegły tuż nad konarami, i tak straciliśmy prąd. Natychmiast przestała działać pompa studzienna i w ciągu niecałej godziny mieliśmy kompletnie zalaną piwnicę. Zszedłem na dół z latarką, po czym pół nocy spędziłem brodząc po kolana w lodowatej wodzie, którą kubłami wylewałem na zewnątrz. Nazajutrz po południu zjawił się fachowiec, żeby oszacować straty: dowiedzieliśmy się, że trzeba wymienić całą instalację elektryczną. Kosztowało nas to kilkaset dolarów. Miesiąc później wylało szambo; wydaliśmy ponad tysiąc dolarów, żeby pozbyć się smrodu. Nie było nas stać na te wszystkie naprawy; nasz budżet domowy bardzo ucierpiał, a my wraz z nim. Zwiększyłem tempo pracy, zacząłem brać wszystkie chałtury, jakie się nadarzały, przerwałem pracę nad książką, którą pisałem od trzech lat. Delia, chociaż była już w mocno zaawansowanej ciąży, też harowała bez wytchnienia (biorąc do domu prace redakcyjne); nawet tydzień przed rozwiązaniem ślęczała od rana do nocy, poprawiając maszynopis liczący ponad dziewięćset stron.

Kiedy urodził się David, sytuacja jeszcze się pogorszyła. Brak gotówki stał się moją obsesją – przez następny rok żyłem w panice. Delia, zajęta opieką nad dzieckiem, nie wnosiła żadnej kasy, toteż nasze dochody zaczęły spadać akurat kiedy wydatki zaczęły rosnąć. Jako że poważnie traktowałem rolę ojca i męża, było mi strasznie wstyd, że nie umiem zaspokoić podstawowych potrzeb mojej rodziny. Któregoś razu, gdy jeden wydawca zbyt długo zwlekał z zapłaceniem honorarium, pojechałem do Nowego Jorku, wpadłem do jego gabinetu i grożąc mu zażądałem, aby natychmiast wypisał mi czek. W pewnym momencie chwyciłem faceta za kołnierz i pchnąłem na ścianę. Było to zachowanie całkiem do mnie niepodobne, przekreślające wszystko, w co dotąd wierzyłem. Ostatni raz biłem się, kiedy miałem jakieś dziesięć lat, więc fakt, że mi nerwy puściły, w dodatku do tego stopnia, najlepiej świadczy o tym, w jak kiepskim znajdowałem się stanie psychicznym. Pisałem jeden artykuł po drugim, brałem wszystkie tłumaczenia, jakie mi proponowano, ale pieniędzy wciąż było za mało. Pogodziwszy się z faktem, że nigdy nie skończę swojej powieści, że moje marzenia, aby zostać pisarzem, nigdy się nie spełnią, zacząłem się rozglądać za jakąś stałą posadą. Czasy jednak były ciężkie, a możliwości znikome. Na przykład do lokalnej szkoły średniej, która szukała kogoś, kto za marne osiem tysięcy dolarów rocznie uczyłby młodzież pisania wypracowań, nadeszło ponad trzysta zgłoszeń. Ponieważ nie miałem żadnego doświadczenia w uczeniu, z miejsca odrzucono moje podanie; nawet nie zaproszono mnie na rozmowę wstępną. Potem starałem się o zatrudnienie w kilku pismach, w których wcześniej drukowałem artykuły – byłem gotów codziennie dojeżdżać – lecz moje listy potraktowano jako dobry żart. Praca w redakcji, odpisano mi, nie nadaje się dla pisarza; marnowałby pan tylko czas. Ale ja już nie byłem pisarzem – byłem człowiekiem, który znalazł się w ślepym zaułku, człowiekiem, który ma nóż na gardle.

Sytuacja nas wykańczała. Kłóciliśmy się z Delią bez przerwy – po prostu był to odruch, nad którym nie potrafiliśmy zapanować. Ona zrzędziła, ja się boczyłem, ona utyskiwała, ja się dąsałem; doszło do tego, że czasem całymi dniami baliśmy się do siebie odezwać. Tylko nasz synek David przynosił nam radość, więc w kółko o nim rozmawialiśmy, jakby żaden inny temat nie istniał. Musieliśmy się bardzo pilnować, żeby nie wyjść poza strefę neutralną – ilekroć któremuś z nas się to zdarzało, snajperzy natychmiast wskakiwali z powrotem do okopów, rozlegały się strzały i znów wszczynaliśmy wojnę. Wyrafinowana walka, którą toczyliśmy za pomocą milczenia, niedomówień i zranionych, pełnych zdumienia min, ciągnęła się bez końca i bez celu. Ale żadne z nas nie zamierzało się poddać. Nastawiliśmy się, że jesteśmy razem na dobre i złe, i nawet nam do głowy nie przyszło, żeby skapitulować.