Zakończywszy objazd Ameryki. Maria wróciła do Nowego Jorku, sprzedała furgonetkę i wprowadziła się do wielkiego, pustego pomieszczenia nad hurtownią masła i jajek przy Duane Street. Przez pierwszych kilka miesięcy czuła się samotna i zagubiona. Nikogo nie znała, nie miała żadnego życia towarzyskiego, miasto ją przerażało i wydawało się jej obce, mimo że kiedyś w nim studiowała. Zaczęła śledzić ludzi – właściwie bez określonego celu; po prostu wychodząc rano z domu, wybierała przypadkową osobę i wybór ten decydował o tym, jak spędzała resztę dnia. Był to sposób na gromadzenie nowych wrażeń, na zapełnienie pustki, która ją otaczała. Po jakimś czasie zaczęła zabierać z sobą aparat i fotografować osoby, za którymi szła krok w krok. Wieczorem, po powrocie do domu, siadała przy stole i notowała, gdzie była i co robiła; później na tej podstawie próbowała odgadnąć, czym się zajmowały fotografowane osoby. Czasami pisała ich krótkie, zmyślone biografie. Można by rzec, że od tych spacerów za nieznajomymi zaczęła się jej kariera artystyczna. Potem przyszły inne działania twórcze. Bodźcem do wszystkich była nieposkromiona ciekawość, chęć poznawania, uwielbienie ryzyka. Tematem było zawsze oko i współzależność między obserwatorem a obserwowanym. Dzieła Marii cechowało to samo co ją: dbałość o każdy szczegół, umowność stosowanych reguł, bezgraniczna cierpliwość. Pewnego razu do jednej ze swoich prac Maria zatrudniła prywatnego detektywa, który miał ją śledzić. Przez kilka dni mężczyzna chodził za nią, robił jej zdjęcia, w specjalnym zeszyciku notował wszystkie jej czynności, nie pomijając nawet tak banalnych, jak przejście przez jezdnię, kupno gazety, wstąpienie do barku na filiżankę kawy. Chociaż detektyw pracował na jej zlecenie, Maria była zachwycona, że ktoś przejawia nią tak ogromne zainteresowanie. Każda najdrobniejsza czynność nabierała dla niej nowego znaczenia, codzienna rutyna nagle zaczęła dostarczać jej świeżych emocji. Po kilku godzinach Maria niemal zapomniała, iż sama wynajęła detektywa. Pod koniec tygodnia wręczył jej sprawozdanie; kiedy przestudiowała zdjęcia i przeczytała drobiazgowy opis swoich wędrówek po mieście, poczuła się tak, jakby była kimś obcym, wytworem czyjejś wyobraźni.
Do realizacji kolejnego przedsięwzięcia zatrudniła się na pewien czas jako pokojówka w dużym hotelu w centrum miasta. Chodziło o to, żeby zebrać informacje o gościach, zachowując się w sposób jak najmniej natrętny. Świadomie wręcz starała się ich unikać, ograniczając się do formułowania wniosków na podstawie przedmiotów, które leżały na wierzchu w pokojach. Znów robiła zdjęcia, znów wymyślała ludziom życiorysy. Można powiedzieć, że była to zabawa w archeologię, tyle że nie starożytną, lecz dwudziestowieczną, próba rekonstrukcji całości w oparciu o takie detale, jak zużyty bilet metra, dziurawe pończochy, plamka krwi na kołnierzyku koszuli. Niedługo po tym eksperymencie jakiś facet próbował poderwać Marię na ulicy. Wydał się jej wyjątkowo nieatrakcyjny, więc go odesłała z kwitkiem. Tego samego wieczoru, zupełnym przypadkiem, spotkali się ponownie na wernisażu w galerii na Soho. Zaczęli rozmawiać; okazało się, że nazajutrz rano facet wyjeżdża z narzeczoną do Nowego Orleanu. Maria postanowiła, że też się tam wybierze i że będzie za nim chodzić z aparatem w ręku. Człowiek ten nie interesował jej jako mężczyzna, nie miała najmniejszej ochoty przeżyć z nim romantycznej przygody. Przeciwnie, zamierzała obserwować go z ukrycia, żeby uniknąć jakiegokolwiek kontaktu z nim, i przyglądać się jego zachowaniu, nie próbując analizować tego, co widzi. Następnego dnia złapała z LaGuardii poranny lot do Nowego Orleanu; zostawiwszy bagaż w hotelu wyszła kupić sobie czarną perukę. Przez trzy dni obdzwoniła dziesiątki hoteli, usiłując się dowiedzieć, gdzie się zatrzymał mężczyzna, za którym przyleciała na południe. Wreszcie go odnalazła; przez resztę tygodnia chodziła za nim jak cień, pstrykając setki zdjęć i dokładnie rejestrując wszystkie jego poczynania. Oprócz zdjęć robiła notatki. Wróciła do Nowego Jorku kilka godzin wcześniej niż on i czekała na lotnisku, aby wykonać ostatnią serię zdjęć, kiedy mężczyzna będzie wysiadał z samolotu. W sumie było to dla Marii dziwne, przejmujące doświadczenie; miała wrażenie, że zrezygnowała z własnego życia w imię nicości, że fotografuje coś, co nie istnieje. Aparat przestał być instrumentem rejestrującym obecność rzeczy i osób; sprawiał, że świat zanikał, a zostawało to, co niewidzialne. Z całej siły pragnąc odwrócić zapoczątkowany przez siebie proces, Maria przystąpiła do nowych działań twórczych. Kilka dni po powrocie do Nowego Jorku, kiedy szła z aparatem przez Times Square, ni stąd, ni zowąd wdała się w rozmowę z portierem pilnującym wejścia do baru ze striptizem. Było ciepłe popołudnie, Maria miała na sobie kuse spodenki i cienką bawełnianą bluzkę. Zwykle ubierała się bardziej tradycyjnie, ale tego dnia chciała zwrócić na siebie uwagę. Chciała uzyskać potwierdzenie, że nie jest złudzeniem, zmusić facetów, aby się za nią oglądali, udowodnić samej sobie, że w oczach innych ludzi nadal istnieje. Była zgrabną, dobrze zbudowaną dziewczyną o długich nogach i jędrnych piersiach. Sprośne uwagi i gwizdy, jakie tego dnia rozlegały się na jej widok, wyraźnie podniosły ją na duchu. W każdym razie kiedy rozmawiała z portierem, w pewnym momencie ten stwierdził, że Maria jest równie atrakcyjna jak dziewczyny, które tańczą wewnątrz, a po chwili zaproponował jej pracę. Jedna z dziewczyn jest chora, powiedział; zadzwoniła, że dziś nie przyjdzie, więc jeśli Maria miałaby ochotę ją zastąpić, to on zawoła szefa i… Niewiele się zastanawiając, Maria się zgodziła. Tak też powstała jej następna praca, z czasem zatytułowana „Naga dama”. Tego wieczoru Maria poprosiła przyjaciela, żeby poszedł z nią do klubu i w trakcie występu robił jej zdjęcia; nie zamierzała ich nikomu pokazywać, po prostu pragnęła zaspokoić własną ciekawość. Świadomie postanowiła się przeobrazić w bezimienny obiekt pożądania i chciała mieć pełną dokumentację, aby móc ocenić, w jakim stopniu odniosła sukces. Pracowała w klubie tylko ten jeden raz, z krótkimi przerwami od ósmej wieczorem do drugiej nad ranem, ale dała z siebie wszystko: ilekroć wchodziła na bar i barwne, pulsujące światła zaczynały odbijać się od jej nagiej skóry, tańczyła jak szalona. Ubrana w buty na wysokich obcasach i cekinowy trójkącik, który ledwo cokolwiek zakrywał, poruszała się w rytm głośnej muzyki i patrzyła, jak mężczyźni wodzą za nią wzrokiem. Wyginała się przed nimi, zalotnie kręciła pupą, oblizywała wargi i zmysłowo puszczała oko, gdy któryś wsuwał jej za cekiny banknot, zachęcając do coraz śmielszego tańca. Podobnie jak wszystko inne w życiu, to też robiła dobrze. Tak się potrafiła wciągnąć, że zapominała o bożym świecie.