Выбрать главу

– Przepraszam, czy to nie tu o wpół do trzeciej ma się odbyć spotkanie autorskie? – spytałem.

Ledwo wypowiedziałem te słowa, poczułem się jak kretyn.

– Odwołano je – odparł barman. – i słusznie, bo w taką pogodę jak dziś nie miałoby najmniejszego sensu. Poezja to bardzo piękna rzecz, ale nie warto odmrażać sobie dla niej tyłka.

Usiadłem na stołku barowym i zamówiłem bourbona. Wciąż trzęsłem się z zimna, więc pomyślałem sobie, że dobrze byłoby się rozgrzać, zanim znów będę musiał wyjść na mróz. Szklankę opróżniłem dwoma haustami i ponieważ od razu poczułem się lepiej, zamówiłem drugą. Miałem jeszcze trochę trunku na dnie, kiedy drzwi się otworzyły i w barze pojawił się następny klient. Był to młody, wysoki mężczyzna, przeraźliwie chudy, o pociągłej twarzy i bujnej, ciemnej brodzie. Tupnął kilka razy, żeby strząsnąć z butów śnieg, uderzył jedną odzianą w rękawicę dłonią o drugą, a w końcu odetchnął głośno, wypuszczając z ust kłęby pary. Dziwny przedstawiał widok, kiedy tak stał w przejściu, tyczkowaty, w pogryzionym przez mole palcie, w czapce baseballowej i w granatowym szaliku omotanym wokół głowy, żeby chronić uszy przed mrozem. Wyglądał jak ktoś cierpiący na straszny ból zęba albo jak wygłodzony rosyjski żołnierz gdzieś pod Stalingradem. Z miejsca nasunęły mi się oba skojarzenia, pierwsze komiczne, drugie – dość smętne. Ale nie roześmiałem się, albowiem w oczach przybysza była jakaś niezwykła intensywność, jakaś siła, która nakazywała traktować go z szacunkiem. Facet miał w sobie coś z Ichaboda Crane’a z wiersza Johna Whittiera, a także ze sławnego abolicjonisty Johna Browna, kiedy jednak przestałem zwracać uwagę na jego strój i sylwetkę koszykarza, nagle dojrzałem zupełnie innego człowieka – człowieka, któremu nic nie jest w stanic umknąć i którego umysł zawsze pracuje na najwyższych obrotach.

Przez chwilę stał w drzwiach, rozglądając się po pustym wnętrzu, a w końcu podszedł do barmana i spytał mniej więcej o to samo co ja dziesięć minut wcześniej. Barman udzielił mu mniej więcej takiej samej odpowiedzi, po czym wskazał kciukiem w moją stronę.

– Tamten też przyszedł na spotkanie autorskie. Zdaje się, że w całym mieście tylko wy dwaj jesteście na tyle szurnięci, żeby się dziś ruszać z domu.

– My trzej – powiedział gość z szalikiem owiniętym wokół głowy. – Zapomniał pan o sobie.

– Nie zapomniałem – barman na to. – Ale ja się nie liczę. Ja musiałem tu przyjść, a wy nie. Na tym polega różnica. Jakbym nie przyszedł, to bym stracił robotę.

– Ja też przyszedłem, bo musiałem – oświadczył gość. – Powiedziano mi, że zarobię pięć dych. I co? Odwołują imprezę, więc nie tylko nic nie zarabiam, ale jeszcze dokładam do interesu, bo wydaję na przejazd.

– No tak, skoro to pan miał wystąpić, pan też się nie liczy.

– Czyli jest tylko jeden gość na tyle szurnięty, żeby w taką pogodę ruszać się z domu.

– Jeśli o mnie mowa – wtrąciłem się do rozmowy – muszę was rozczarować. Ja również miałem tu dziś wystąpić.

Facet w szaliku owiniętym wokół głowy odwrócił się do mnie i uśmiechnął.

– Z tego wniosek, że jesteś Peterem Aaronem, prawda?

– Prawda – odparłem. – A skoro ja jestem Peterem Aaronem, ty musisz być Benjaminem Sachsem.

– Benjamin Sachs we własnej osobie – powiedział, parskając lekkim, ironicznym śmiechem, po czym skierował się na koniec lady barowej, gdzie siedziałem nad swoją szklanką bourbona, i wyciągnął na powitanie dłoń. – Cieszę się, że przyszedłeś. Czytałem niedawno kilka twoich rzeczy i bardzo chciałem cię poznać.

Tak się zaczęła nasza przyjaźń – piętnaście lat temu, w pustym barze, w którym siedzieliśmy, na zmianę stawiając kolejki, aż nam zabrakło forsy. Pamiętam, że spędziliśmy tam co najmniej trzy lub cztery godziny, bo kiedy słaniając się na nogach wyszliśmy na mróz, niebo było już czarne. Teraz gdy Sachs nie żyje, odczuwam koszmarny ból na myśl o tym, jaki wtedy był, na myśl o jego wielkoduszności, poczuciu humoru i inteligencji, cechach, które się ujawniły już podczas naszego pierwszego spotkania. Pomimo tego, co się stało, trudno mi uwierzyć, że człowiek, który w zeszłym tygodniu wyleciał w powietrze, to ten sam mężczyzna, z którym piętnaście lat temu przesiedziałem całe popołudnie w barze. Płakać mi się chce, kiedy pomyślę o tym, jak długa musiała być droga, którą pokonał, jak straszna i jak pełna cierpienia. Podczas tych piętnastu lat Sachs odbył podróż, która wywróciła go na nice, i podejrzewam, że zanim dobrnął do jej końca, sam już nie wiedział, kim jest. Zresztą nic dziwnego: gdy się przebyło tak wielką odległość, nie sposób pamiętać, od czego się zaczynało.

– Na ogół udaje mi się być na bieżąco w sprawach literackich – powiedział, zdejmując zawiązany pod brodą szalik, następnie czapkę baseballową i długie brązowe palto. Rzucił wszystko na pobliski stołek barowy i usiadł koło mnie. – A o tobie jakoś nie słyszałem. Nagle dwa tygodnie temu zobaczyłem w druku twoje nazwisko i od tej pory ciągle na nie trafiam. Najpierw przeczytałem twój artykuł na temat pamiętników Hugo Balia. Moim zdaniem był to świetny tekst, zgrabnie napisany, ciekawie naświetlający najważniejsze kwestie. Nie ze wszystkim się zgadzałem, ale uważałem, że doskonale obroniłeś swój punkt widzenia. Wzbudziło to mój szacunek. Ten gość, pomyślałem sobie, trochę zbyt poważnie podchodzi do sztuki, ale przynajmniej ma zdecydowane podglądy i jest na tyle inteligentny, że dopuszcza możliwość istnienia odmiennych opinii. Trzy albo cztery dni później dostałem pocztą jakiś miesięcznik. Otwieram i co widzę? Twoje opowiadanie „Tajemny alfabet”, o studencie, który co rusz znajduje różne wiadomości wypisane na ścianach budynków. Szalenie mi się podobało. Tak bardzo, że przeczytałem je trzy razy pod rząd. Zacząłem się zastanawiać, kim jest Peter Aaron? Gdzie się dotąd ukrywał? Kiedy ta kobieta, Karny jak-jej-tam, zadzwoniła z wiadomością, że Michael Palmer odwołał swój przyjazd, poradziłem jej, żeby zadzwoniła do ciebie.

– Więc to z twojej winy tu wylądowałem? – spytałem niezbyt grzecznie. Byłem zbyt oszołomiony słowami uznania, żeby jasno myśleć.

– Cóż, przykro mi, nie tak miało wyglądać spotkanie z publicznością.

– Może to i lepiej, że nikt się nie zjawił. Przynajmniej nie muszę stać przed tłumem obcych łudzi i trząść się ze strachu. Niemiła to perspektywa.

– Słowem, śnieżyca przyszła ci na ratunek?

– Tak. I pomogła zachować twarz.

– No, to cieszę się, że uniknąłeś tortur. Nie muszę cię mieć na sumieniu.

– Ale swoją drogą dziękuję, żeś o mnie pomyślał. To zaproszenie wiele dla mnie znaczy. Jestem ci naprawdę bardzo wdzięczny.

– Bez przesady. To ja byłem ciekaw, kim jest Peter Aaron. Prędzej czy później sam bym się z tobą skontaktował, ale akurat nadarzyła się ta okazja, więc uznałem, że warto z niej skorzystać.

– I oto spotykają się na biegunie północnym Roald Amundsen i admirał Peary. Niech mi chociaż wolno będzie postawić ci drinka.

– Zgoda, ale pod jednym warunkiem. Że odpowiesz na moje pytanie.

– Dobrze, tylko najpierw musisz je zadać. Bo na razie o nic mnie nie pytałeś.

– Pytałem, a jakże. Pytałem, gdzie się dotąd ukrywałeś. Może nie mam racji, ale coś mi się zdaje, że od niedawna jesteś w Nowym Jorku.

– Kiedyś tu był mój dom. Potem wyjechałem. Wróciłem jakieś pięć, sześć miesięcy temu.