– Dokąd wyjechałeś?
– Do Francji. Mieszkałem tam blisko pięć lat.
– To wiele wyjaśnia. A dlaczego akurat Francja? Co, u licha, cię tam ciągnęło?
– Właściwie nic. Po prostu chciałem być daleko stąd.
– Więc nie wyjechałeś na studia? Ani do pracy w UNESCO lub w jakiejś wielkiej międzynarodowej firmie prawniczej?
– Nic z tych rzeczy. Prawdę mówiąc, raczej klepałem biedę.
– Czyli pociągał cię smak przygody, tak? Śladem dawnych amerykańskich pisarzy wyruszyłeś do Paryża, żeby lepiej poznać tamtejszą kulturę i piękne kobiety, a także by godzinami wysiadywać w kafejkach, paląc mocne francuskie papierosy?
– Nie, chyba nie o to chodziło. Po prostu dusiłem się w Ameryce. A że akurat znałem francuski, mój wybór padł na Francję. Gdybym znał serbsko-chorwacki, pewnie bym wyjechał do Jugosławii.
– A zatem przeniosłeś się do Europy. Bez żadnego konkretnego powodu. A dlaczego wróciłeś? Też bez powodu?
– Tak. Któregoś letniego poranka obudziłem się i ni stąd, ni zowąd pomyślałem sobie, że czas najwyższy wracać. Że zbyt długo przebywam poza krajem. Nie wiem, może zatęskniłem za baseballem? Jeśli od czasu do czasu człowiek nie obejrzy meczu, zaczyna kapcanieć.
– I co, nie planujesz kolejnego wyjazdu? – spytał Sachs.
– Nie, chyba nie. Cokolwiek chciałem sobie udowodnić wyjeżdżając do Francji, nie ma teraz znaczenia.
– Bo może zostało udowodnione?
– Może. A może w niewłaściwy sposób podszedłem do sprawy? Może na czym innym polegał mój problem?
– W porządku – oświadczył Sachs, nagle uderzając dłonią w blat. – Dojrzałem do obiecanego drinka. Zaspokoiłeś moją ciekawość, a kiedy czuję się usatysfakcjonowany, zawsze ogarnia mnie pragnienie.
– Czego się napijesz?
– Tego samego co ty – odparł, nawet nie pytając, co mam w szklance. – A skoro barman i tak musi podejść, przy okazji zamów następnego dla siebie. Proponuję, żebyśmy wypili toast za twój powrót do domu. Bądź co bądź trzeba to godnie uczcić.
Chyba jeszcze nikt tak szybko nie wdarł się do mojej duszy jak Sachs podczas tamtego spotkania w barze. Od pierwszej chwili napierał jak buldożer, penetrował moje tajemne skrytki, wpychał się w najcenniejsze zakamarki, taranując kolejno wszystkie pozamykane na klucz drzwi. Później przekonałem się, że było to bardzo typowe dla niego zachowanie, niemal klasyczny przykład tego, jak idzie przez życie. Nie owijał niczego w bawełnę, nie bawił się w ceregiele – po prostu zakasywał rękawy i brał się do roboty, czyli walił delikwentowi prosto w oczy to, co miał do powiedzenia. Potrafił uciąć pogawędkę z zupełnie obcym człowiekiem, wtrącić się do rozmowy, zadać pytania, których nikł inny nie śmiałby postawić, i zwykle uchodziło mu to bezkarnie. Odnosiło się wrażenie, że Sachs nie zna zasad rządzących światem, że ponieważ sam pozbawiony jest jakichkolwiek zahamowań, sądzi, iż wszyscy są równie szczerzy i otwarci jak on. A jednak w jego dociekaniach było coś bezosobowego, jakby bardziej chciał rozwikłać problem intelektualny niż nawiązać ze swoim rozmówcą autentyczny kontakt. Z tego też powodu jego spostrzeżenia miały pewien abstrakcyjny charakter, a to z kolei budziło w ludziach zaufanie, sprawiało, że człowiek mówił Sachsowi rzeczy, do których często nie przyznawał się przed samym sobą. Sachs nigdy nikim nie pomiatał, nigdy nikogo nie osądzał i nie traktował lepiej czy gorzej w zależności od pozycji społecznej. Barman interesował go w równym stopniu co pisarz; podejrzewam, że gdybym tamtego dnia nie przyszedł na spotkanie, spędziłby dwie godziny na rozmowie z człowiekiem, z którym ja zamieniłem może dziesięć słów. Sachs zawsze z góry zakładał, że jego rozmówca odznacza się wielką inteligencją, toteż podchodził do niego z szacunkiem, a to każdego uskrzydlało, każdemu dodawało polotu. Chyba najbardziej podziwiałem w Sachsie tę jego wrodzoną umiejętność wydobywania z ludzi ich najlepszych cech. Inni często odbierali go jako dziwaka – widzieli w nim tyczkowatego chudzielca, który chodzi z głową w chmurach, nieobecny myślami, pogrążony we własnym świecie, ale potem ten dziwak wszystkich zaskakiwał, dając dziesiątki drobnych dowodów na to, że jednak świetnie orientuje się w otaczającej go rzeczywistości. Był – jak każdy z nas, tylko może w większym stopniu – zlepkiem przeciwieństw, które składały się na jedną harmonijną całość. Sporo podróżował, lecz bez względu na to, gdzie się znajdował, wszędzie czuł się jak w domu. Z jednej strony był wyjątkowym fajtłapą, niezdarą, który nie potrafi sprawnie wykonać najprostszych czynności – na przykład tamtego popołudnia w barze z sześć lub siedem razy strącał ze stolika swoje palto, a raz kiedy podnosił je z podłogi, z całej siły wyrżnął głową w blat – z drugiej zaś strony był doskonałym sportowcem, o czym przekonałem się z czasem. W szkolnej drużynie koszykówki zawsze zdobywał najwięcej punktów, a we wszystkich meczach jeden na jednego, które ze sobą rozegraliśmy, pokonałem go najwyżej dwukrotnie. Sposób wysławiania się miał barwny i raczej niechlujny, z kolei jego pisarstwo cechowała lapidarność, ogromna precyzja oraz wyjątkowa trafność określeń. Prawdę mówiąc, często dziwiło mnie, że w ogóle cokolwiek pisze. Pisarstwo to samotne zajęcie, Sachsa natomiast tak bardzo roznosiła energia, tak bardzo fascynowali ludzie! Po prostu uwielbiał towarzystwo. Mimo to samotność rzadko mu doskwierała, pracował z zapałem, narzucając sobie niesamowitą dyscyplinę; potrafił zamknąć się na wiele tygodni, żeby skończyć rzecz, którą akurat miał na warsztacie. Zważywszy na to, jaki był, na te jego sprzeczności i sposób, w jaki między nimi oscylował, Sachs raczej nie wyglądał na człowieka żonatego. Sprawiał wrażenie kogoś, kto przedkłada swobodę nad życie rodzinne i kto zbyt hojnie szafuje uczuciem, ażeby utrzymać bliski związek z jedną osobą. A jednak ożenił się młodo, wcześniej niż ktokolwiek ze znanych mi osób, i potrafił żyć w małżeńskim stadle przez prawie dwadzieścia lat. Tak jak Sachs nie bardzo wyglądał na człowieka żonatego, tak Fanny nie bardzo wyglądała na żonę Sachsa. Mogłem sobie wyobrazić Bena z potulną, matkującą mu kobietą, którą zadowala życie w cieniu męża i która całą energię poświęca na to, by bronić swojego delikatnego chłoptasia przed brutalną rzeczywistością dnia codziennego. Ale Fanny taka nie była. Inteligentna, niezależna, z charakterem, w niczym nie ustępowała mężowi; to, że ich związek przetrwał tak długo, było – moim zdaniem – zasługą Sachsa, który doskonale rozumiał swoją żonę i miał na nią kojący wpływ. Chociaż jego wrodzona dobroduszność na pewno była tu pomocna, nie przeceniałbym akurat tej jego cechy. Bo pomimo łagodnej natury Ben potrafił być uparty i dogmatyczny. Czasem też miewał niepohamowane ataki złości, dzikie, przerażające napady furii. Nie były skierowane przeciw ludziom, których kochał, lecz przeciw światu. Głupota świata go porażała i choć tryskał wesołością i dobrym humorem, niekiedy dawało się wyczuć drzemiące w nim pokłady nietolerancji i pogardy. Prawie wszystko, co pisał, miało napastliwy, uszczypliwy ton, toteż stopniowo zyskał reputację wichrzyciela. Przypuszczalnie na nią zasłużył, lecz był to tylko drobny aspekt jego osobowości. Określenie charakteru Sachsa w prosty, jednoznaczny sposób sprawiało ogromną trudność. Był to człowiek, który ciągle się zmieniał, ciągle czymś zaskakiwał; miał zbyt wiele energii i zbyt wiele nowych pomysłów, aby długo ustać w jednym miejscu. Czasem nie mogłem za nim nadążyć, czułem się wyczerpany, ale na nudę nigdy nie narzekałem. Przez piętnaście lat naszej znajomości ani razu nie dał mi popaść w gnuśność, bez przerwy mnie prowokował, pobudzał do myślenia. Kiedy teraz tu siedzę, próbując zrozumieć Bena i go opisać, prawie nie umiem sobie wyobrazić życia bez niego.