Выбрать главу

– Masz nade mną przewagę – powiedziałem, pociągając łyk bourbona ze świeżo napełnionej szklanki. – Czytałeś niemal wszystko, co napisałem, a ja twojej twórczości w ogóle nie znam. Życie we Francji miało swoje dobre strony, ale nie dało się stamtąd śledzić, co się dzieje w literaturze amerykańskiej.

– Ręczę ci, że niewiele straciłeś – odparł Benjamin Sachs.

– Mimo to czuję się trochę niezręcznie. Znam tylko tytuł twojej książki. Poza tym nic o niej nie wiem.

– Dam ci egzemplarz. Nie będziesz dłużej miał wymówki…

– Szukałem wczoraj w kilku księgarniach, ale…

– Szkoda forsy. Mam w domu ze sto egzemplarzy, chętnie się jednego pozbędę. Trzymaj.

– Dzięki. Jeśli się za bardzo nie upiję, to jeszcze dziś zabiorę się do lektury – obiecałem.

– Po co ten pośpiech? To tylko powieść. Nie warto traktować jej zbyt poważnie – rzekł.

– Zawsze poważnie traktuję powieści. Zwłaszcza gdy dostaję egzemplarz od autora.

– Cóż, akurat ten autor był bardzo młody, kiedy pisał swoją pierwszą książkę. Może nawet za młody. Czasem żałuje, że mu ją w ogóle wydano.

– Przecież zamierzałeś z niej dzisiaj czytać. Więc chyba nie uważasz, że jest aż tak zła?

– Nie twierdzę, że jest zła. Ale wyszła spod pióra bardzo młodego człowieka. Jest za literacka, za sprytna. Teraz nawet by mi do głowy nie przyszło napisać coś podobnego. Jeśli wciąż czuję do niej sentyment, to tylko z powodu miejsca, w którym powstała. Sama książka nic dla mnie nie znaczy, ale do miejsca nadal jestem głęboko przywiązany.

– A co to za miejsce? – spytałem.

– Więzienie. Zacząłem ją pisać w więzieniu.

– W prawdziwym więzieniu? Z zamykanymi na klucz celami i kratami w oknach? Gdzie więźniowie mają wypisane na bluzach numery?

– W jak najprawdziwszym – odparł. – Było to więzienie federalne w Danbury w stanie Connecticut. Spędziłem w tym miłym przybytku siedemnaście miesięcy.

– Chryste Panie! A jakżeś tam trafił?

– Bardzo prosto. Odmówiłem wstąpienia do wojska.

– Ze względów moralnych?

– Tym się tłumaczyłem, ale odrzucili moje podanie. Sam wiesz, jak wtedy było. Jeśli się wyznawało religię, która głosi pacyfizm i sprzeciwia się wszystkim wojnom, to istniał cień szansy, że komisja pozytywnie rozpatrzy twoją prośbę. A ja nie jestem ani kwakrem, ani adwentystą i prawdę mówiąc, wcale nie jestem przeciwny wszystkim wojnom. Tylko ta jedna mi się nie podobała. Niestety, akurat w niej kazano mi wziąć udział.

– No dobrze, ale dlaczego musiałeś iść do pierdla? Były inne możliwości. Kanada, Szwecja, nawet Francja. Tysiące facetów zwiało za granicę. Dlaczego ty nie?

– Dlatego że uparty ze mnie skurwysyn. Nie odpowiadał mi pomysł ucieczki. Czułem się w obowiązku wyłuszczyć komisji, co sadzę o tej wojnie. Byłem gotów ponieść konsekwencje.

– Więc członkowie komisji wysłuchali cię, a polem wsadzili do paki.

– Zgadza się. Ale niczego nie żałuję.

– Hm, jednak siedemnaście miesięcy za kratkami to nie kaszka z mlekiem.

– Nie było tak źle, jak ci się zdaje. Kiedy siedzisz w więzieniu, o nic nie musisz się troszczyć. Przynoszą ci jeść trzy razy dziennie, zabierają do prania twoje brudy… Wszystko przebiega według ustalonego porządku. Nie masz pojęcia, jakie to daje człowiekowi poczucie wolności.

– Dobrze, że potrafisz z tego żartować – rzekłem.

– Wcale nie żartuję. No, może trochę. Ale słowo honoru, nie przeżywałem żadnych takich okropieństw, o jakich pewnie myślisz. Prawdziwy koszmar to Attica albo San Quentin. Do Danbury na ogół idzie się za przestępstwa finansowe: malwersacje, oszustwa podatkowe, płacenie czekami bez pokrycia i tym podobne rzeczy. Miałem szczęście, że tam trafiłem. W dodatku zdążyłem się przygotować psychicznie. Moja sprawa ciągnęła się miesiącami, a ponieważ od początku wiedziałem, że nie wygram, powoli przyzwyczajałem się do myśli o więzieniu. Nie byłem jednym z tych żałosnych typków, którzy jęczą, liczą czas do wyjścia i codziennie przed pójściem spać skreślają w kalendarzu kolejny dzień. Co to, to nie. Kiedy się tam znalazłem, powiedziałem sobie: dobra, stary, teraz tu jest twój dom. Wprawdzie mój świat się trochę skurczył, ale przecież nie umarłem, a póki człowiek może oddychać, pierdzieć i myśleć co mu się podoba, to co za różnica, gdzie przebywa?

– Dziwne.

– Wcale nie. To jak w tym starym dowcipie. Mąż wraca z pracy, wchodzi do domu i zauważa palące się w popielniczce cygaro. Pyta żonę, skąd się wzięło, a ona udaje, że nie wie. Mąż nabiera więc podejrzeń i zaczyna przeszukiwać dom. Wreszcie wchodzi do sypialni, otwiera szafę i widzi obcego faceta. „Co pan tu robi?” – pyta go. „Nie wiem – mamrocze obcy; drży na całym ciele, a pot leje się z niego strugami. – Ale przecież gdzieś muszę być!”

– W porządku, kapuję. Tyle że były z tobą w tej szafie dość nieprzyjemne typy. Nie wierzę, żebyś czuł się w pierdlu jak u Pana Boga za piecem.

– Parę groźnych sytuacji rzeczywiście się zdarzyło – potwierdził Sachs. – Ale wiedziałem, jak sobie radzić. Po raz pierwszy w życiu miałem pożytek z mojego dość osobliwego wyglądu. Z początku towarzystwo nie potrafiło mnie rozgryźć; wykorzystałem to i po pewnym czasie udało mi się większość z nich przekonać, że jestem psychiczny. Zdziwiłbyś się widząc, jak wszyscy unikają człowieka, którego uważają za szurniętego. Wystarczy obłąkańczy wzrok, żeby mieć święty spokój.

– I spędziłeś półtora roku w pierdlu tylko dlatego, że chciałeś bronić swoich zasad?

– Nie było tak źle. Przynajmniej wiedziałem, za co siedzę. I nie dręczyły mnie wyrzuty sumienia.

– W porównaniu z tobą miałem szczęście – rzekłem. – Nie zakwalifikowali mnie do wojska z powodu astmy. Potem już nikt więcej się mnie nie czepiał.

– Ty wyjechałeś do Francji, ja do Danbury. Obydwaj na jakiś czas zmieniliśmy otoczenie, po czym wróciliśmy na stare śmieci. A teraz tkwimy w tym samym punkcie.

– Można i tak powiedzieć…

– Nie można inaczej – stwierdził z przekonaniem Sachs. – Nasze metody się różniły, ale skutek osiągnęliśmy identyczny.

Zamówiliśmy następną kolejkę, a po niej następną i jeszcze następną i jeszcze następną. Między czwartą a piątą kolejką barman postawił nam po drinku na koszt firmy; wzruszeni, natychmiast namówiliśmy go, żeby sobie również nalał. Powoli lokal zaczął się zapełniać, więc przenieśliśmy się z Sachsem do stolika na samym końcu sali. Nie pamiętam wszystkiego, o czym rozmawialiśmy, w każdym bądź razie początek pamiętam znacznie lepiej niż koniec. Miałem w sobie tyle alkoholu, że przez ostatnie pół godziny wszystko widziałem podwójnie. Nigdy mi się to dotąd nie zdarzyło, więc nie wiedziałem, co robić, żeby świat znów nabrał ostrości. Ilekroć podnosiłem wzrok, patrzyło na mnie dwóch Sachsów. Nie pomagało zamykanie i otwieranie oczu, nie pomagało potrząsanie łbem – wywoływało to jedynie zawroty. Benjamin Sachs miał dwie głowy i dwie pary ust, a kiedy wstałem do wyjścia, pochwycił mnie w swoje cztery ramiona, ratując przed upadkiem. Dobrze się stało, że się rozdwoił. Byłem bowiem półprzytomny, ciężki jak kłoda, mam więc poważne wątpliwości, czy jeden człowiek zdołałby mnie utrzymać.

Mogę mówić tylko o tym, co wiem, o rzeczach, które widziałem na własne oczy i o których słyszałem na własne uszy. Jeśli nie liczyć Fanny, byłem chyba najbliższym przyjacielem Bena, lecz to nie znaczy, że znałem wszystkie szczegóły z jego życia. Kiedyśmy się spotkali przed piętnastu laty, Sachs zbliżał się do trzydziestki. Niewiele czasu poświęcaliśmy na rozmowy o przeszłości; jego dzieciństwo właściwie nadal pozostaje dla mnie zagadką. O jego matce, ojcu, siostrach też prawie nic nie wiem, w ciągu tych wszystkich lat wspomniał o rodzinie zaledwie kilka razy. Gdyby okoliczności były inne, pewnie próbowałbym ich odnaleźć, porozmawiać z nimi, dowiedzieć się jak najwięcej. Starałbym się odszukać nauczycieli i kolegów Sachsa ze szkoły podstawowej, usiłowałbym namówić na rozmowę jego kuzynów, kumpli ze szkoły średniej, facetów, z którymi siedział w Danbury. Niestety, nie ma na to czasu; muszę się bardzo spieszyć, zatem jedyne, na czym mogę się opierać, to własne wspomnienia. Nie twierdzę, że nie można na nich polegać, że są subiektywne, zabarwione fałszem; nie o to chodzi – po prostu nie chcę, żeby tę książkę brano za coś, czym nie jest. A nie jest czymś pełnym i ostatecznym. Nie jest wyczerpującą biografią, nie tworzy zamkniętego portretu psychologicznego, bo chociaż przyjaźniliśmy się długo i Sachs wielokrotnie mi się zwierzał, wcale nie uważam, że znałem go na wskroś. Chcę powiedzieć o nim prawdę, przedstawić jak najbardziej obiektywnie moje wspomnienia, a jednak nie mogę wykluczyć, że się mylę, że prawda wygląda całkiem inaczej, niż ją sobie wyobrażam.