Выбрать главу

Jedenaście dni po incydencie w Pensylwanii zniszczeniu uległa kolejna statua, w wiosce w środkowej części Massachusetts. Tym razem wybuchowi towarzyszył komunikat – przygotowane wcześniej oświadczenie, które nazajutrz przekazano telefonicznie redakcji „Springfield Republican”. „Zbudź się, Ameryko – odczytał dzwoniący. – Najwyższy czas, żebyś wprowadziła w czyn to, co głosisz. Jeśli nie chcesz, żeby wylatywały w powietrze kolejne statuy, udowodnij, że nie jesteś hipokrytką. Uczyń coś dla swych obywateli poza konstruowaniem bomb. Inaczej moje bomby dalej będą wybuchać. Podpisane: Duch Wolności.”

Przez następne półtora roku w różnych częściach kraju uległo zniszczeniu dziewięć kolejnych pomników. Zapewne wszyscy to wciąż pamiętają, więc nie ma potrzeby dokładnie opisywać poczynań Ducha. W niektórych miastach strzeżono pomników przez okrągłą dobę: do pilnowania zgłaszali się ochotnicy z Amerykańskiego Legionu, z Klubu Łosia, ze szkolnych drużyn futbolowych oraz innych organizacji. Ale nie wszędzie wzmożono czujność, toteż Duch Wolności pozostawał nie wykryty. Za każdym razem po dokonaniu wybuchu przyczajał się na pewien czas, aż wszyscy sądzili, że może to już koniec. A potem nagle, znienacka, pojawiał się tysiące kilometrów dalej i znów przystępował do akcji. Wielu ludzi nie posiadało się z oburzenia, ale byli i tacy, którzy sympatyzowali z poglądami Ducha. Oczywiście znajdowali się w mniejszości, ale zważywszy na wielkość Ameryki, bynajmniej nie była to mała grupka. Z czasem Duch stał się dla nich czymś w rodzaju ludowego bohatera. Podejrzewam, że zyskał tak dużą popularność dzięki oświadczeniom, które przekazywał telefonicznie po każdym wybuchu wybranym przez siebie redakcjom gazet i stacjom radiowym. Oświadczenia, z konieczności krótkie, były coraz lepiej sformułowane: bardziej zwięzłe, bardziej poetyckie i w bardziej wyszukany sposób wyrażające rozczarowanie ojczyzną. „Każdy jest sam – zaczynało się jedno – więc tylko do siebie nawzajem możemy się zwrócić o pomoc”. Albo: „Demokracja nie jest nigdzie zagwarantowana. Jeśli nie chcemy jej utracić, codziennie musimy o nią walczyć. Naszą jedyną bronią jest Prawo.” Albo: „Jeśli będziemy zaniedbywać dzieci, zniszczymy samych siebie. Istniejemy w teraźniejszości o tyle, o ile pokładamy nadzieję w przyszłości.” W przeciwieństwie do innych terrorystów, których oświadczenia pełne były nadętej retoryki i kategorycznych żądań, Duch nie domagał się rzeczy niemożliwych do spełnienia. Po prostu chciał, żeby Amerykanie się opamiętali i stali lepsi. W jego nawoływaniach do poprawy było coś niemal biblijnego; po pewnym czasie bardziej niż rewolucjonistę przypominał udręczonego proroka. Prawdę mówiąc, wyrażał na głos życzenia wielu ludzi, toteż nic dziwnego, że zdarzali tacy, którzy otwarcie popierali jego działalność. Argumentowali, że bomby podkładane przez Ducha nikomu nie wyrządzają krzywdy, a jeśli zmuszają społeczeństwo do przemyślenia niektórych spraw, to może jednak spełniają szlachetny cel.

Jeśli mam być szczery, niezbyt uważnie śledziłem tę historię; ważniejsze rzeczy działy się w tym czasie na świecie. Kiedy trafiałem na wzmianki o Duchu Wolności, nie przywiązywałem do nich większej wagi; facet był wariatem, kolejnym przelotnym zjawiskiem wartym odnotowania jedynie w kronikach amerykańskiego szaleństwa. Ale gdybym nawet się bardziej interesował całą sprawą, wątpię, czy odgadłbym, że Duch Wolności i mój przyjaciel Ben Sachs to jedna i ta sama osoba. Pomysł zestawienia tych dwóch postaci był czymś tak absurdalnym i nie mieszczącym się w głowie, że nie wiem jakim cudem mógłbym na niego wpaść. Z drugiej strony (i zdaję sobie sprawę, że to zabrzmi dziwnie), jeśli w ogóle o kimkolwiek myślałem czytając w prasie o Duchu Wolności, to właśnie o Sachsie. Minęły cztery miesiące od zniknięcia Bena, kiedy nastąpiły pierwsze wybuchy, a wzmianka o Statui Wolności natychmiast przywiodła mi go na myśl. Zważywszy na jego powieść, a także na okoliczności jego wypadku przed dwoma lary, to skojarzenie było chyba całkiem naturalne. W każdym razie ilekroć potem czytałem o Duchu, przed oczami stawał mi Ben. A gdy nachodziły mnie wspomnienia naszej przyjaźni, tak bardzo za nim tęskniłem, że zaczynałem odczuwać nieprzyjemne dreszcze.

Ale na tym kończyło się moje zainteresowanie wybuchami. Działalność Ducha kojarzyła mi się przede wszystkim z nieobecnością Bena, z bolesną tęsknotą za przyjacielem; minął ponad rok, zanim sam Duch wzbudził moją ciekawość. Było to wiosną 1989 roku. Włączyłem telewizor i widząc walczących o demokrację chińskich studentów odsłaniających na placu Niebiańskiego Spokoju nieudolnie wykonaną kopię Statuy Wolności, zdałem sobie sprawę, że nie doceniłem znaczenia tego symbolu. Statua Wolności była symbolem uniwersalnym, wyrażającym ideę ukochaną przez wszystkich na całym świecie i Duch odegrał istotną rolę we wskrzeszeniu jej znaczenia. Niesłusznie go lekceważyłem, uznając za wariata. Poruszył naszym sumieniem i teraz fale wstrząsu, który wywołał, zaczynały się rozchodzić, sięgając coraz dalej i dalej. Coś się stało, coś nowego wisiało w powietrzu; tej wiosny, kiedy szedłem przez miasto, często miałem wrażenie, że chodnik niemal wibruje mi pod nogami.

Na początku roku zacząłem pisać nową powieść; kiedy latem wyjechałem z Iris do Vermont, byłem tak pochłonięty pracą, że nie potrafiłem o niczym innym myśleć. Dwudziestego piątego czerwca zadekowałem się w oficynie, tam gdzie Ben zawsze zamykał się do pracy, ale nawet to nie wybiło mnie z rytmu. Następuje taki moment w życiu pisarza, kiedy książka, którą pisze, zaczyna rządzić jego życiem, a tworzony przez niego świat staje się ważniejszy od prawdziwego. Przebywając w gabinecie Bena, rzadko zastanawiałem się nad tym, że siedzę w fotelu, na którym on kiedyś siedział, przy biurku, przy którym on pisał, i oddycham tym samym co on powietrzem, a gdy sobie o tym przypominałem, po prostu sprawiało mi to radość. Cieszyłem się na myśl, że znajduję się w miejscu, w którym on spędzał tyle czasu, i byłem pewien, że on też by się cieszył wiedząc, że tu jestem. Wyczuwałem jego obecność; była to obecność pozytywna, zachęcająca do pozostania, niczym nie zagrażająca. Ben chciał, żebym pracował w tym ustronnym zakątku, nie miałem co do tego wątpliwości. Chociaż powoli zacząłem podzielać zdanie Iris (że Sachs nie żyje, że nigdy do nas nie wróci), nadal miałem wrażenie, że ja i Ben się rozumiemy, zupełnie jakby nic się w naszym życiu nie zmieniło.

W pierwszych dniach sierpnia Iris wyjechała do Minnesoty na ślub koleżanki, którą znała jeszcze z dzieciństwa. Zabrała z sobą Sonię. David do końca miesiąca miał być na obozie letnim, więc zostałem sam i mogłem się poświęcić wyłącznie pisaniu. Po kilku dniach wpadłem w rytm, w jaki zwykle wpadam, kiedy Iris wyjeżdża; za dużo pracy, za mało jedzenia, bezsenne noce. Gdy Iris leży ze mną w łóżku, nie mam problemów z zaśnięciem, ale z chwilą gdy mnie opuszcza, lękam się zamknąć oczy. Każda kolejna noc jest gorsza od poprzedniej, z każdą coraz dłużej nie mogę zasnąć i wkrótce siedzę przy zapalonym świetle do pierwszej, drugiej, wreszcie trzeciej nad ranem. Tak było w tym roku, tak było i w zeszłym. W każdym bądź razie nie spałem, kiedy Sachs nieoczekiwanie pojawił się w Vermont. Dochodziła druga w nocy; leżałem w sypialni na górze, czytając nędzny kryminał, książczynę, którą wiele lat temu zostawił jakiś gość, kiedy usłyszałem warkot samochodu zbliżającego się polną drogą. Podniosłem wzrok znad książki czekając, aż szum silnika ucichnie w oddali, ale ku mojemu zdziwieniu kierowca zwolnił przed domem Sachsów, światła reflektorów omiotły okna, po czym wóz wykręcił i szorując o krzaki głogu, zatrzymał się na podwórzu. Wciągnąłem spodnie i ruszyłem pędem na dół; wpadłem do kuchni w parę sekund po tym, jak silnik zgasł. Nie było czasu na zastanowienie. Skierowałem się prosto ku szafce ze sztućcami, chwyciłem najdłuższy nóż jaki zdołałem wymacać, po czym ustawiłem się w ciemności, czekając na intruza; byłem pewien, że to jakiś bandyta czy szaleniec. Chyba nigdy w życiu się nie bałem tak jak przez następnych dziesięć czy dwadzieścia sekund. Zanim zdążyłem rzucić się do ataku, zapaliło się światło – zapaliło się, bo intruz wchodząc do kuchni, automatycznie przekręcił kontakt – i w chwili gdy moje plany obronne zostały udaremnione, spostrzegłem, że intruzem jest Sachs. Jednakże w tym ułamku sekundy, między błyskiem światła a uświadomieniem sobie, kto wszedł do kuchni, sądziłem, że już po mnie. Sachs zrobił ze trzy lub cztery kroki i nagle zamarł: w tym momencie zobaczył mnie – gotowego do skoku, z nożem w górze.