– Mój Boże – szepnął. – To ty?
Usiłowałem coś powiedzieć, ale nie byłem w stanie wydobyć z siebie słowa.
– Zauważyłem światło palące się w sypialni – rzekł, patrząc na mnie z niedowierzaniem. – Myślałem, że to Fanny…
– Nie. To nie Fanny.
– No, widzę.
– Ale również ty to nie ty. To niemożliwe. Ty nie żyjesz. Wszyscy wiedzą, że nie żyjesz. Leżysz w jakimś rowie na poboczu drogi i gnijesz pod stertą liści.
Chwilę trwało, zanim doszedłem do siebie po szoku, ale w sumie otrząsnąłem się szybciej, niż mogłem oczekiwać. Ben dobrze wyglądał, sprawiał wrażenie osoby silnej, zdrowej, i gdyby nie odrobina siwizny we włosach, byłby dokładnie tym samym człowiekiem co dawniej. Myślę, że to mnie uspokoiło. Nie miałem przed sobą zjawy czy ducha; to był mój stary przyjaciel, tak samo pełen energii i tak samo gadatliwy jak zwykle. Nim minął kwadrans, zdążyłem ponownie przywyknąć do Bena, oswoić się z myślą, że wcale nie zginął.
Nie spodziewał się, że mnie tu zastanie, i dlatego, jak powiedział, zbaraniał na mój widok. Zanim zasiedliśmy do rozmowy, kilka razy mnie za to przeprosił, ale biorąc pod uwagę okoliczności naszego spotkania, myślę, że żadne przeprosiny nie były konieczne.
– To przez ten nóż – rzekłem. – Gdybym wszedł do swojego domu i zobaczył faceta, który chce mnie zadźgać, też bym zbaraniał.
– Chodzi o to, że nie spodziewałem się ciebie tutaj. Ale cieszę się, że cię widzę.
– Nie przesadzaj z tą radością. Dlaczego miałbyś się cieszyć po tak długim czasie…
– Nie dziwię się, że jesteś na mnie zły.
– Nie jestem. Na początku owszem, byłem, ale później złość mi przeszła.
– I co?
– Nic. Zacząłem się o ciebie bać. I odtąd chyba cały czas się boję.
– A co z Fanny? – spytał. – Czy ona też się o mnie boi?
– Fanny, mój drogi, jest znacznie dzielniejsza ode mnie – rzekłem. – Nigdy nie przestała wierzyć, że żyjesz.
Uśmiechnął się, wyraźnie zadowolony z tego, co usłyszał. Aż do tej chwili nie byłem pewien, czy zamierza zostać czy wyjść, ale nagle przysunął sobie krzesło i usiadł; zachowywał się tak, jakby właśnie podjął bardzo ważną decyzję.
– Co popalasz? – spytał, wciąż szeroko uśmiechnięty.
– To co zawsze. Schimmelpennincki.
– Świetnie. Więc przynieś nam po cygarku. I może jakąś butelczynę.
– Pewnie jesteś zmęczony?
– Owszem. Przejechałem sześćset pięćdziesiąt kilometrów i jest druga nad ranem. Ale chyba chcesz ze mną pogadać, nie?
– Rozmowa może poczekać do jutra – powiedziałem.
– Kto wie, czy jutro nie stchórzę.
– A dziś jesteś gotów gadać?
– Tak, dziś jestem gotów. Dopóki tu nie wszedłem i nie zobaczyłem cię z nożem, nie zamierzałem nic mówić. Tak miało być: buzia na kłódkę, nikomu ani słowa. Ale zmieniłem zdanie. Nie w tym rzecz, że nie mogę dłużej wytrzymać, bo mogę, ale lepiej żeby na wszelki wypadek ktoś o wszystkim wiedział. W razie gdyby coś mi się stało.
– Dlaczego coś miałoby ci się stać? – zapytałem.
– Dlatego, że prowadzę niebezpieczną grę, i prędzej czy później szczęście może mnie opuścić.
– A dlaczego chcesz, żebym akurat ja o wszystkim wiedział?
– Bo jesteś moim przyjacielem i wiem, że potrafisz dochować tajemnicy. – Na moment zamilkł i spojrzał mi głęboko w oczy. – Potrafisz, co?
– Chyba tak – odparłem. – Ale prawdę mówiąc, nie jestem pewien, bo nigdy nie znałem żadnej tajemnicy, której nie wolno mi było nikomu wyjawić.
Tak się zaczęło: od enigmatycznych uwag i aluzji do nadciągającego końca. Znalazłem w spiżarni butelkę bourbona, z suszarki nad zlewem wziąłem dwie czyste szklanki, po czym ruszyliśmy przez podwórze do oficyny, w której trzymałem swoje cygara. Tam przez następnych pięć godzin, pijąc, paląc i walcząc ze zmęczeniem, Ben opowiedział mi o wszystkim, co się z nim działo. Siedzieliśmy w wygodnych fotelach po obu stronach zawalonego papierami biurka i póki trwała opowieść Bena, żaden z nas nawet nie zmienił pozycji. Dookoła paliły się świeczki, ich płomyki migotały, a głos mego przyjaciela wypełniał pokój. Ben mówił, ja słuchałem w milczeniu i powoli, stopniowo poznawałem historię, którą tu opisałem.
Zanim w ogóle otworzył usta, wiedziałem, że musiało go spotkać coś bardzo niezwykłego, w przeciwnym razie nie ukrywałby się tak długo i nie zadałby sobie tyle trudu, aby wyrobić w nas przekonanie, że nie żyje. Co do tego nie miałem wątpliwości, toteż teraz gdy się wreszcie pojawił, gotów byłem przyjąć za dobrą monetę każdą najdziwniejszą, najbardziej niestworzoną historię – po prostu wysłuchać i uwierzyć w to, czego sam bym nigdy w życiu nie wymyślił. Nie znaczy to bynajmniej, że spodziewałem się usłyszeć akurat tę konkretną opowieść, wcale nie, ale wiedziałem, że usłyszę coś porażającego, więc kiedy Sachs rozsiadł się wygodnie w fotelu i spytał: „Pewnie czytałeś o Duchu Wolności?”, nawet nie mrugnąłem okiem.
– Ach, to już wiem, czym się zajmujesz – przerwałem mu. – Ty jesteś tym śmiesznym facetem, który wysadza w powietrze pomniki. Tak, to musi być całkiem miła praca, ale powiedz, kto, u licha, wybrał cię, żebyś był sumieniem świata? Bo kiedy się ostatni raz widzieliśmy, zajmowałeś się pisaniem powieści.
Odpowiedzi udzielał mi aż do świtu. A mimo to w jego historii wciąż jest sporo luk, sporo niejasności, których nie potrafię sobie wyjaśnić. W każdym razie pomysł z wysadzaniem pomników przychodził mu do głowy stopniowo, etapami: wszystko zaczęło się od policzka, który tamtego niedzielnego popołudnia w Berkeley Lillian wymierzyła córce, a skończyło się na rozpadzie jego związku z Lillian. Pomiędzy jednym a drugim wydarzeniem powoli ulegał wpływowi nieobecnego Reeda Dimaggio, coraz częściej rozmyślał o człowieku, którego zabił, aż przerodziło się to w obsesję.
– Wreszcie zdobyłem się na odwagę i zajrzałem do jego pokoju. I chyba to był początek, ten pierwszy krok ku konkretnemu działaniu. Wcześniej nawet nie śmiałem otworzyć drzwi. Pewnie za bardzo się bałem, za bardzo lękałem tego, co mogę znaleźć, jeśli zacznę szukać. Ale Lillian znów wyszła na cały dzień, Maria była w przedszkolu, a ja siedziałem sam w domu i z wolna odchodziłem od zmysłów. Tak jak się mogłem spodziewać, większość rzeczy należących do Dimaggio została dawno usunięta. Nie było żadnych osobistych drobiazgów, żadnych listów, dokumentów, notatek, kalendarzyków z numerami telefonów, nic, co by się odnosiło do jego życia z Lillian. Trafiłem jednak na kilka książek. Trzy lub cztery tomy dzieł Marksa, biografia Bakunina, broszura Trockiego na temat stosunków rasowych w Ameryce i inne tego typu publikacje. A potem w dolnej szufladzie biurka znalazłem czarny skoroszyt z pracą doktorską Dimaggio. To był klucz do wszystkiego. Gdybym tego nie znalazł, wątpię, czy moje dalsze losy potoczyłyby się tak samo.