Zaczynał ględzić. Słońce wzeszło, tysiące ptaków śpiewało: skowronki, szczygły, gile. Poranny chór rozbrzmiewał w najlepsze. Sachs opowiadał mi o sobie od tylu godzin, że sam już nie bardzo kojarzył, co mówi. Przyglądając mu się w świetle dnia widziałem, że oczy ma na zapałkę. Pogadamy później, zaproponowałem. Jeśli się zaraz nie położysz i nie prześpisz, zaśniesz tu w fotelu, a chyba nie mam dość siły, żeby cię taszczyć do domu.
Umieściłem go w jednym z pustych pokoi na piętrze, zaciągnąłem żaluzje na oknach, po czym cichutko, na palcach przeszedłem do własnego pokoju. Nie sądziłem, że uda mi się zasnąć. Zbyt wiele rzeczy miałem do przemyślenia, za dużo spraw kłębiło mi się w głowie, ale z chwilą gdy dotknąłem poduszki, zacząłem tracić przytomność. Czułem się tak, jakby ktoś z całej siły zdzielił mnie kijem, jakby rozłupał mi czaszkę kamieniem. Niektóre historie bywają tak przerażające, że aby je zrozumieć, człowiek musi najpierw ochłonąć, uwolnić się od nich na moment, uciec choćby w mrok snu.
Obudziłem się o trzeciej po południu. Sachs spał dwie i pół godziny dłużej; przez ten czas kręciłem się po ogrodzie, żeby go przypadkiem nie zbudzić. Sen niewiele mi pomógł. Wciąż czułem się zbyt otępiały, żeby jasno myśleć. Jedyne, czym byłem w stanie zająć mózg, to planowaniem kolacji na wieczór. Jednakże każda najmniejsza decyzja wymagała z mojej strony potwornego wysiłku – wszystkie za i przeciw rozważałem z takim nabożeństwem, jakby od tego zależały losy świata: czy upiec kurczaka w kuchence czy na ruszcie, czy podać go z ryżem czy frytkami, czy wystarczy nam wina. Dokładnie to wszystko pamiętam. Zaledwie parę godzin wcześniej Sachs opowiedział mi o tym, jak zabił człowieka, o dwóch latach, które spędził tułając się po kraju jako zbiegły przestępca. A ja co? Zastanawiałem się, co zjemy na kolację. To było tak, jakbym koniecznie chciał wierzyć, że życie składa się wyłącznie z codziennych, przyziemnych spraw. Ale wiedziałem, że to nieprawda.
Zjedliśmy kolację i znów gadaliśmy do późna; właściwie przegadaliśmy całą noc. Tym razem siedzieliśmy na zewnątrz, w tych samych wygodnych drewnianych fotelach, w których w ciągu ostatnich kilkunastu lat spędziliśmy wiele wieczorów: nie widzieliśmy się nawzajem, byliśmy jak dwa głosy dobywające się z ciemności. Tylko gdy któryś z nas zapalał zapałkę, na moment wyłaniała się z mroku jego twarz. Pamiętam ogniki cygar, robaczki świętojańskie migoczące w krzakach i czyste, roziskrzone gwiazdami niebo, czyli to, co zawsze towarzyszyło nam podczas naszych nocnych rozmów. Na pewno te stałe elementy otoczenia wpłynęły na mnie uspokajająco, ale istotniejszy od nich był oczywiście Sachs. Wypoczęty i wyspany, od początku narzucał ton rozmowie. W jego głosie nie było cienia niepewności, nic, co by wzbudziło moją nieufność. Tej nocy opowiedział mi o Duchu Wolności i ani przez chwilę nie miałem wrażenia, że słucham spowiedzi przestępcy. Był dumny z tego, co zrobił, odczuwał w sercu spokój, a z jego tonu przebijała buta artysty, który wie, że stworzył najważniejsze dzieło swojego życia.
Była to długa, niesamowita historia o licznych podróżach po kraju, o gorączkowej aktywności i okresach spokoju, o zmianach wyglądu i tożsamości, o desperackich ucieczkach. Dopóki Ben nie opowiedział mi wszystkiego w szczegółach, nigdy bym nie przypuszczał, że każdy wybuch wymagał aż tyle pracy: wiązały się z nim kilkutygodniowe żmudne przygotowania, zdobywanie (w różnych punktach, aby uniknąć wpadki) materiałów do konstrukcji bomb, zapewnianie sobie murowanego alibi, szykowanie odpowiednich przebrań oraz konieczność pokonywania olbrzymich odległości. Kiedy już wybrał miejsce kolejnej akcji, szukał pretekstu, pod jakim mógłby spędzić trochę czasu w danym mieście, nie wzbudzając niczyich podejrzeń. Najpierw więc wymyślał sobie nową tożsamość i nowy życiorys, a ponieważ za każdym razem wcielał się w inną postać, stale musiał wykazywać się inwencją. Zawsze nazywał się inaczej (były to proste, nijakie imiona i nazwiska: Ed Smith, Al Goodwin, Jack While, Bili Foster) i zawsze starał się zmienić coś w swoim wyglądzie (czasem występował z brodą, czasem ogolony, to miał ciemne włosy, to jasne, raz nosił okulary, a raz nie, to się ubierał w garnitur, to w kombinezon roboczy – ilość kombinacji była ogromna). Prawdziwym wyzwaniem było jednak znalezienie wiarygodnego powodu swojej obecności w danym mieście, tak aby mógł spędzić kilka dni w obcym środowisku, gdzie nikt go nie znał. Raz udawał profesora uniwersytetu, socjologa zbierającego informacje do książki o życiu na prowincji i wartościach, które ludzie tam cenią. Innym razem odbywał podróż sentymentalną do krainy dzieciństwa w poszukiwaniu informacji o swoich biologicznych rodzicach. Kiedy indziej był biznesmenem, który chce kupić nieruchomość pod budowę pawilonu handlowego. Był też nieszczęśliwcem, który stracił żonę i dzieci w wypadku samochodowym i żeby uciec od bolesnych wspomnień, zastanawia się nad przeprowadzką do innego miasta. Pewnego razu, gdy Duch Wolności zdobył już sobie sławę, Sachs – i to był chyba szczyt bezczelności – pojawił się w niewielkiej mieścinie w Nebrasce, udając dziennikarza, który pisze obszerny reportaż o mieszkańcach miasteczek, gdzie stoją kopie Statuy Wolności, o ich poglądach i postawach. Co państwo sądzą o wybuchach? – pytał. Z czym się państwu kojarzy Statua? Była to, jak mi powiedział, wyczerpująca psychicznie rola, ale ani przez moment nie żałował, że się jej podjął.
Na dość wczesnym etapie swojej działalności doszedł do wniosku, że najlepszą strategią jest otwartość, gdyż dzięki niej człowiek sprawia dobre wrażenie. Zamiast więc trzymać się na uboczu i starać się nie rzucać w oczy, zagadywał ludzi, oczarowywał ich, a oni zaczynali go akceptować, postrzegać jako równego faceta. Nawet nie musiał grać, bo z natury był przyjaźnie do wszystkich usposobiony, a pozyskana życzliwość miejscowej ludności dawała mu większą swobodę działania. Ludzie, wiedząc, kim jest i po co przyjechał, nie obawiali się go, kiedy kręcił się po miasteczku, nie zwracali też uwagi, jeśli w trakcie spacerów kilka razy mijał placyk, na którym stała kopia Statuy. Równie swobodnie czuł się krążąc o drugiej w nocy po opustoszałych ulicach i sprawdzając, jaki jest o tej porze ruch na drogach i czy ktoś może go zauważyć, kiedy będzie podkładał bombę – w końcu człowiek, który zamierzał się przeprowadzić do nowego miasta, chyba miał prawo się zorientować, czy w mieście panuje w nocy spokój? Wiedział, że trochę to naciągane, ale z drugiej strony te wyprawy po zmroku były nieuniknione, wręcz konieczne: nie tylko musiał dbać o własną skórę, ale również o to, żeby nikomu nie stała się krzywda. Włóczęga drzemiący u stóp pomnika, para nastolatków całujących się na trawniku, mężczyzna wyprowadzający psa na spacer… Wystarczyło, żeby ktoś dostał w głowę odłamkiem kamienia czy metalu. Śmierć jednej niewinnej osoby przekreśliłaby sens całego przedsięwzięcia. Tego się najbardziej Sachs lękał i robił wszystko, żeby tylko uniknąć nieszczęśliwych wypadków. Konstruował małe bomby, dużo mniejsze, niżby chciał, i chociaż niosło to ze sobą dodatkowe ryzyko, nastawiał mechanizm zegarowy tak, aby ładunek wybuchł najpóźniej dwadzieścia minut po przymocowaniu go do pomnika. Oczywiście w czasie tych dwudziestu minut ktoś mógł się nagle znaleźć w pobliżu, ale zważywszy na późną godzinę i zwyczaje mieszkańców owych miasteczek, szansa raczej była minimalna.