Ojciec Bena pracował jako administrator w szpitalu w Norwalk. Z tego, co się orientuję, w rodzinie Sachsów nie przelewało się, ale i nie klepali biedy. Najpierw przyszły na świat dwie córeczki, potem Benjamin, a po nim trzecia dziewczynka – wszyscy urodzili się w przeciągu sześciu czy siedmiu lat. Wydaje mi się, że emocjonalnie mój przyjaciel był bardziej związany z matką (która wciąż żyje) niż z ojcem (który zmarł jakiś czas temu), choć nie sądzę, żeby z ojcem miał jakieś większe konflikty. Sam twierdził, że jako dziecko był głupi i niedojrzały, o czym najlepiej świadczy fakt, jak bardzo przeżywał to, że ojciec nie walczył w drugiej wojnie światowej. Jeśli się weźmie pod uwagę jego własne doświadczenie z wojskiem, jest to niemal zabawne, ale wówczas czuł się mocno zawiedziony. Zazdrościł kolegom, którzy chwalili się wyczynami swoich ojców i wynosili na dwór przywiezione przez nich trofea: hełmy, pasy do nabojów, kabury, menażki, blaszki identyfikacyjne, czapki, medale. Dlaczego jednak pan Sachs nie walczył na wojnie, tego mi już jego syn nigdy nie wyjaśnił. Z drugiej strony zawsze z dumą opowiadał o socjalistycznych przekonaniach swego ojca, który w latach trzydziestych zajmował się organizowaniem związków zawodowych. To, że Sachs raczej wolał towarzystwo matki niż ojca, wynikało chyba z podobieństwa ich charakterów: oboje byli gadatliwi, niczego nie owijali w bawełnę, oboje też mieli w sobie coś, co sprawiało, że ludzie chcieli im się zwierzać. Według Fanny (która opowiedziała mi o rodzicach swojego męża na pewno nie mniej niż on sam), ojciec Benjamina był bardziej skryły od matki: cichy, zamknięty w sobie, rzadko zdradzał innym, o czym myśli. Jestem jednak głęboko przekonany, że między ojcem a synem istniała silna więź. Najlepiej świadczy o tym historyjka, którą również usłyszałem kiedyś z ust Fanny. Wkrótce po aresztowaniu Bena w domu Sachsów zjawił się dziennikarz z lokalnej gazety, który chciał porozmawiać z panem Sachsem o zbliżającym się procesie syna. Kiedy ojciec zorientował się, że dziennikarzowi głównie zależy na tym, by opisać konflikt pokoleń (bardzo modny wówczas temat), wstąpił w niego bojowy duch. Ten zazwyczaj spokojny i opanowany człowiek walnął pięścią w poręcz fotela i patrząc gościowi prosto w oczy, oświadczył: „Ben to wspaniały chłopak. Od dziecka uczyliśmy go, żeby zawsze bronił swoich przekonań. Musiałbym być idiotą, żeby nie być dumny z tego, jak postąpił. Gdyby znalazło się więcej takich młodych ludzi jak mój syn, żylibyśmy w znacznie lepszym kraju, do diabła!”
Nigdy nie poznałem ojca mego przyjaciela, lecz doskonale pamiętam Święto Dziękczynienia, które spędziłem w domu jego matki. Było to kilka tygodni po tym, jak Ronald Reagan został prezydentem, czyli w listopadzie 1980 roku – prawie dziesięć lat temu. Moje pierwsze małżeństwo rozpadło się dwa lata wcześniej, a Iris jeszcze nie znałem – poznaliśmy się dopiero trzy miesiące później, pod koniec lutego. Mój synek David akurat skończył trzy latka. Umówiłem się z byłą żoną, że wezmę dziecko do siebie na święto, ale moje plany w ostatniej chwili wzięły w łeb. Stanąłem przed ponurą alternatywą: albo zabrać dzieciaka do restauracji albo kupić dwa mrożone dania z indyka i podgrzać je w swoim małym mieszkanku w Brooklynie. Powoli ogarniała mnie czarna rozpacz (do Święta Dziękczynienia było zaledwie parę dni), kiedy nagle Fanny przyszła mi na ratunek: zaprosiła nas do matki Bena w Connecticut. Zjadą się siostry Bena ze swoimi pociechami, oznajmiła, więc David na pewno nie będzie się nudził.
Obecnie matka Bena przebywa w domu starców, ale wtedy, przed laty, mieszkała w tym samym domu w New Canaan, w którym Ben z siostrami spędził dzieciństwo i młodość. Było to wielkie, zakończone szczytami domostwo na obrzeżach miasta, zbudowane w stylu wiktoriańskim prawdopodobnie w drugiej połowie dziewiętnastego wieku, pełne korytarzyków, spiżarni, schodów i różnych dziwnych przejść. Wewnątrz panował półmrok; salon zawalony był stosami książek, gazet, czasopism. W owym czasie pani Sachs musiała się już zbliżać do siedemdziesiątki, ale nie miała w sobie nic ze staruszki. Przez wiele lat pracowała w opiece społecznej, pomagając mieszkańcom ubogich dzielnic Bridgeport. Nie wątpię, że jako kobieta szczera, bezpośrednia, o zdecydowanych poglądach i rubasznym, zwariowanym poczuciu humoru świetnie się nadawała do takiej pracy. Wiele spraw traktowała z przymrużeniem oka, nie była sentymentalna, nie sprawiała też wrażenia osoby skorej do awantur, lecz ilekroć rozmowa schodziła na tematy polityczne (co się często zdarzało tamtego dnia), natychmiast demonstrowała swój cięty język. Jej wypowiedzi były barwne i soczyste; kiedy w pewnym momencie oświadczyła, że skazani współpracownicy Nixona „to faceci, co składają gacie w kancik, zanim kładą się spać”, jedna z jej córek zerknęła na mnie speszona, jakby chciała przeprosić za mało taktowne zachowanie matki. Niepotrzebnie się martwiła. Od pierwszej chwili czułem instynktowną sympatię do pani Sachs. Była to wspaniała, dzielna kobieta, która mimo siedemdziesiątki na karku nadal lubiła stawiać się światu i śmiać się zarówno z siebie, jak i ze wszystkich wkoło, nie wyłączając swoich dzieci i wnuków. Wkrótce po moim przyjeździe do New Canaan zdradziła mi, że jest okropną kucharką i dlatego córkom zleciła przygotowanie świątecznego obiadu. Po czym przysunęła się bliżej i szepnęła mi na ucho, że córki też mają po dwie lewe ręce, jeśli chodzi o gotowanie. Bądź co bądź wszystkiego nauczyły się od niej, rzekła, a jak się ma za nauczycielkę nierozgarniętą fajtłapę, to czego się można spodziewać po uczniach?
Posiłek faktycznie był koszmarny, ale ledwo to ktokolwiek zauważył. Tego dnia przy stole siedziało mnóstwo ludzi, w tym piątka dzieci poniżej dziesięciu lat, które robiły taki raban, że uszy odpadały. W sumie byliśmy bardziej zajęci gadaniem niż jedzeniem.
Muszę przyznać, że rodzina Sachsa to hałaśliwa gromadka. Jego siostry z mężami zjechały z różnych części Stanów, a ponieważ większość rodziny od dawna się nie widziała, wkrótce wszyscy przy stole szwargotali naraz, usiłując się nawzajem przekrzyczeć. Zazwyczaj toczyło się z pięć konwersacji w tym samym czasie, ale niekoniecznie między osobami siedzącymi koło siebie, toteż rozmowy często się krzyżowały, rozmówcy się wymieniali, przerywali innym wtrącając swoje trzy grosze, więc ogólne wrażenie było takie, że wszyscy jednocześnie uczestniczą we wszystkich rozmowach, opowiadają o sobie, o swoim życiu, a także podsłuchują, co mówią inni. Jeśli się do tego doda, że co rusz dzieci głośno domagały się uwagi, że ciągłe któraś z sióstr wstawała od stołu, wnosiła kolejne dania, zabierała puste półmiski, że tu ktoś nalewał wino, tam ktoś upuszczał talerz, ktoś inny przewracał kieliszek, a sąsiad obok wylewał sos na obrus, wtedy mamy pełny obraz sytuacji – obraz posiłku, który z każdą chwilą coraz bardziej przypominał barwny, pośpiesznie zaimprowizowany wodewil.