Выбрать главу

Była to sympatyczna rodzina składająca się z indywidualistów, ludzi, którzy lubią sobie pożartować i darzą się sympatią, lecz nie trzymają się kurczowo wspomnień ze wspólnej przeszłości. Czułem się pokrzepiony na duchu, widząc brak wzajemnych animozji, urazów z dzieciństwa czy zadawnionych pretensji, a jednak wyraźnie wyczuwałem, że w przeciwieństwie do innych wielodzietnych rodzin, którym się w życiu powiodło, nie łączy ich zbyt silna więź. Wiem, że Sachs kochał swoje siostry, ale chyba kochał je bardziej z przyzwyczajenia niż z potrzeby serca, i nie wydaje mi się, aby w swoim dorosłym życiu miał z nimi wiele do czynienia. Może wynikało to stąd, że był jedynym chłopcem w rodzinie? W każdym razie ilekroć podczas tego długiego popołudnia i wieczoru spojrzałem w jego kierunku, rozmawiał albo z matką, albo z żoną, i większe zainteresowanie przejawiał moim synkiem Davidem niż którymkolwiek ze swoich siostrzeńców czy siostrzenic. Czyniąc te spostrzeżenia, wcale nie staram się nic udowodnić. Może się myliłem, może źle odczytałem jego zachowanie, bądź co bądź tylko raz widziałem go w gronie rodzinnym, ale faktem jest, że tamtego dnia Sachs sprawiał wrażenie samotnika trzymającego się trochę na uboczu. Niby od nikogo nie stronił, ale chwilami zdawało mi się, że czuje się nieswojo wśród członków swojej rodziny i że najchętniej wróciłby do własnego domu.

Ze strzępów informacji, które posiadam, domyślam się, że Ben miał normalne, typowe dzieciństwo. W szkole nie zdobywał celujących ocen i jeśli w czymkolwiek celował, to w płataniu wszystkim figli. Podobno bez cienia lęku stawiał czoło pedagogom; jak twierdził, lata pomiędzy szóstym a dwunastym rokiem życia spędził niezwykle twórczo i pracowicie, oddając się działalności wywrotowej. Konstruował pułapki, przyklejał nauczycielom do pleców kartki z napisem „Kopnij mnie”, odpalał petardy w koszach na śmieci w stołówce. Setki godzin przesiedział za karę w gabinecie dyrektora, ale tak wielką odczuwał satysfakcję po każdej udanej akcji, że wcale mu te kary nie przeszkadzały. Inni chłopcy podziwiali jego odwagę i pomysłowość; chyba właśnie z chęci zaimponowania kolegom nieustannie podejmował ryzyko. Widziałem kilka fotografii Sachsa z tego okresu i nie da się ukryć, że był wyjątkowo brzydkim kaczątkiem, prawdziwym niezgrabiaszem: długi, chudy, o wielkich uszach, wystających zębach i krzywym, gapiowatym uśmiechu. Potencjalnie stanowił wprost idealny obiekt żartów i kpin. Jeśli zdołał uniknąć szyderstw ze strony rówieśników, to tylko dzięki temu, że starał się być od nich bardziej nieustraszony. Na pewno nie była to łatwa i przyjemna rola, ale opanował ją do perfekcji; nikt nie mógł się z nim równać.

A potem za pomocą specjalnego aparatu wyprostowano mu krzywe zęby, chude ciało nabrało masy, zaś ruchy rąk i nóg stały się bardziej skoordynowane. Wkraczając w wiek dojrzewania, mój przyjaciel zaczął powoli przypominać człowieka, jakiego poznałem kilkanaście lat później. Wysoki wzrost pomagał mu osiągać niezłe wyniki w sporcie. Mając trzynaście czy czternaście lat Sachs zaczął grać w koszykówkę; wkrótce okazało się, że jest bardzo obiecującym zawodnikiem. Skończyły się figle i błazenada. Chociaż stopnie w szkole pozostawiały wiele do życzenia (był, jak sam się przyznawał, patentowanym leniem i nie zależało mu na dobrych ocenach), Ben cały wolny czas przeznaczał na czytanie; już wtedy w jego głowie zrodziła się myśl, że w przyszłości będzie pisarzem. Jego pierwsze utwory podobno były straszne – „romantyczno-absurdalne babranie się we własnej duszy”, powiedział kiedyś; tych marnych opowiadanek i wierszy nigdy nikomu nie pokazał. Ale nie zrezygnował, pisał dalej. O tym, jak poważnie traktował to zajęcie, najlepiej świadczy fakt, że w wieku siedemnastu lat kupił fajkę, bo uważał, że fajka stanowi atrybut prawdziwego pisarza. W ostatniej klasie szkoły średniej codziennie wieczorem zasiadał przy biurku, z piórem w jednej ręce, z fajką w drugiej, wypełniając pokój dymem.

Opowieści te słyszałem od Sachsa. W swoim czasie pomogły mi lepiej zrozumieć, jaki mój przyjaciel był w młodości, zanim go poznałem, ale gdy je teraz spisuję, mam duże wątpliwości, czy do końca są prawdziwe. Ważną cechą charakteru Sachsa było dyskredytowanie własnych osiągnięć; często drwił z samego siebie. Zwłaszcza kiedy mówił o przeszłości, lubił przedstawiać się w niepochlebnych barwach. W swoich opowieściach zawsze był tępym smarkaczem, pompatycznym durniem, nieznośnym łobuziakiem, głupim niezdarą. Może chciał, żebym go takim widział, a może nabijanie mnie w butelkę po prostu sprawiało mu jakąś dziwną, perwersyjną radość. Bo tylko człowiek obdarzony dużą pewnością siebie potrafi żartować na własny temat, a rzadko się zdarza, aby ktoś taki był przygłupem czy fajtłapą.

Istnieje zaledwie jedna anegdota dotycząca tego wczesnego okresu, w której prawdziwość nie powątpiewam. Usłyszałem ją pod koniec mojej wizyty w domu pani Sachs, a ponieważ została opowiedziana wspólnie przez matkę i syna, należy do innej kategorii niż reszta historyjek, którymi mnie Benjamin raczył, w dodatku nie jest tak dramatyczna jak pozostałe. Teraz, z perspektywy czasu, wydaje mi się, że wyróżnia się z jeszcze jednego powodu: zawiera coś jakby motyw przewodni, refren, który towarzyszył Sachsowi do ostatniej chwili jego życia.

Kiedy sprzątnięto ze stołu, osoby, które nie pomagały w przygotowaniu świątecznego posiłku, zostały wyznaczone do zmywania naczyń. Było nas czworo: Benjamin, pani Sachs, Fanny i ja. Mieliśmy pełne ręce roboty, bo wokół piętrzyły się stosy brudnych garnków i talerzy. Kiedy tak staliśmy w kuchni, na zmianę zeskrobując zeschłe resztki, szorując, płucząc i wycierając naczynia, gawędziliśmy o tym i owym. Po pewnym czasie rozmowa zeszła na temat Święta Dziękczynienia, które właśnie obchodziliśmy, potem na inne amerykańskie święta, a to z kolei skojarzyło nam się z różnymi symbolami narodowymi. Ktoś wspomniał o Statui Wolności i nagle, jakby jednocześnie odżyło w nich wspomnienie, Benjamin z matką zaczęli opowiadać o wycieczce na wyspę Bedloe’a, którą odbyli we wczesnych latach pięćdziesiątych. Ani Fanny, ani ja nie znaliśmy tej historii, więc ze ścierkami w rękach słuchaliśmy dialogu matki i syna.

– Pamiętasz ten dzień, Ben? – spytała pani Sachs.

– Jakżebym mógł zapomnieć? – Ben na to. – To był jeden z punktów zwrotnych mojego dzieciństwa.

– Byłeś wtedy taki mały. Miałeś może sześć albo siedem latek.

– Sześć. To był pięćdziesiąty pierwszy rok.

– Ty sześć, ja trochę więcej, a też ani razu nie widziałam z bliska Statuy Wolności. Uznałam, że trzeba nadrobić tę zaległość, więc któregoś pięknego dnia zapakowałam cię do samochodu i ruszyliśmy do Nowego Jorku. Nie pamiętam, gdzie były dziewczynki, ale jestem prawie pewna, że nie pojechały z nami.

– Tak, wybraliśmy się tylko we dwoje – rzekł Sachs. – Dopiero tam na miejscu dołączyła do nas jakaś pani ze swoimi dziećmi.