Popielski wstał od biurka, zapalił papierosa i zrzucił szlafmycę. Musiał zająć się przez chwilę czymś innym, aby rozwiać obraz rozsierdzonego komendanta Grabowskiego.
Na najniższej półce biblioteki stały oprawione roczniki „Deutsche Schachzeitung”, którą kiedyś abonował. Wyjął pierwszy lepszy rocznik i zaczął przerzucać kartki. W dziale „Ciekawostki” natrafił na zabawną opowiastkę o szyfrowaniu wiadomości ruchem konika szachowego. Otóż pewna bardzo zamożna i nieszczęśliwie zakochana panna przesyłała swemu ubogiemu adoratorowi listy z pozornie głupimi i bezsensownymi zdaniami. Adresat, pozbawiony przez rodziców ukochanej nadziei na ożenek, wiedział, że punktem wyjścia jest litera znajdująca się w prawym górnym rogu listu. Wyszedłszy od tej litery ruchem konika szachowego, odczytywał tajne przesłania i wyznania. Ojciec panny, zapalony szachista, odkrył któregoś dnia te szyfry i doszedł do wniosku, że jego córka, odznaczając się tak wielką mądrością, nie mogła się pomylić w wyborze przyszłego męża. Zgodził się zatem na ożenek, a cała historia zakończyła się happy endem.
Popielski w trakcie lektury tego opowiadania zesztywniał w nagłym skupieniu. Bezsens idiotycznych zdań zapisywanych przez szachistkę był tylko pozorny, a ich właściwa treść ukrywała się pod kodem znanym tylko zakochanym. A może pod bełkotem zapisów Hebraisty coś się skrywa? Może należy czytać te zdania, skacząc po składających się na nie literach? Może coś znaczy na przykład co trzecia hebrajska litera? A może co czwarta? Tylko ile liter powinien wynosić ten skok? Bez tej informacji mogę tak sobie skakać do końca życia – pomyślał – zwłaszcza jeśli długość skoku nie jest żadną stałą! Może najpierw należy przeskoczyć dwie litery, a potem pięć? A co jeśli liczby skoku tworzą jakiś ciąg?
Wstał i zaczął krążyć po pokoju z papierosem w ustach. Jeśli jeden i drugi zapis są zaszyfrowane na tej samej zasadzie, to musi znaleźć w nich coś wspólnego. Usiadł nad kartkami i czytał jeszcze raz polski przekład obu fragmentów.
Krew, ostrze, ruina, wróg, koniec, śmierć dla syna jutrzenki (Lucyfera) nie są piętnem i nie są złem.
Słońce się ukryło, [był] lament człowieka, bóg zamordowany i stało się święto dla podniebienia sępa i lewiatana.
Oczywiście, że wspólny dla obu zapisów był motyw diabła – nazwanego raz synem jutrzenki, czyli Lucyferem, a raz lewiatanem. To może być właściwy trop liczbowy! Przecież w całej tradycji chrześcijańskiej liczbą szatana jest 666! Może zatem należy odliczać co szóstą literę każdego zapisu? A może skakać sześćdziesiąt sześć razy, a nawet sześćset sześćdziesiąt sześć?
Popielski zaczął sprawdzać najprostszą hipotezę. Z pierwszego zapisu hebrajskiego pokolorował i wypisał co szóstą literę
To samo uczynił z drugim tekstem:
Otrzymał dwa sześcioliterowe wyrazy:
Rzucił się gorączkowo na słownik hebrajsko-niemiecki Geseniusa i na gramatykę tegoż autora. Nie znalazł tam żadnego wyrazu ani nie utworzył żadnej formy, która by odpowiadała hipotetycznym wyrazom złożonym z oznaczonych liter.
Podparł głowę rękami i zaczął masować skronie. Uwagę jego przyciągnęła pewna regularność. Gdyby po każdej oznaczonej literze postawić kreskę, oddzieliłoby się po sześć sensownych wyrazów lub fraz. Gorączkowo to zapisał i otrzymał dwa kwadraty literowe. Każdy z nich zbudowany był z boku sześcioliterowego.
Podszedł do okna, uchylił lekko kotarę i otworzył lufcik, który zaczął prawie widocznie wsysać nagromadzony w pokoju dym. Po sekundzie i w jego głowie zrobiło się jaśniej. „Kwadraty złożone z liter – myślał – to nic innego, jak kwadraty magiczne”. Natychmiast przypomniał sobie najsłynniejszy z nich: łaciński kwadrat magiczny, którego litery czytane poziomo i pionowo dawały te same wyrazy, a te tworzyły bezsensowne zdanie „siewca Arepo z trudem dzierży koła”
Już zaczął wypisywać litery z obu hebrajskich kwadratów i układać je w pionie, kiedy do jego pokoju weszła Leokadia.
– Już piąta, Edwardzie – uśmiechnęła się – a ty wciąż rozwiązujesz szarady. Mówiłeś mi, że masz iść na uniwersytet po jakąś książkę, a potem czeka cię ważne spotkanie… Nie sądzę, by komendant Grabowski uwzględnił takie oto usprawiedliwienie: „spóźniłem się, panie inspektorze, bo wciągnęła mnie pewna łamigłówka”…
Leokadia się myliła. Szef lwowskiej policji popadł dziś w wielką desperację i byłby gotów pójść na największe ustępstwa i przyjąć nawet najfantastyczniejsze usprawiedliwienia, gdyby dzięki temu posunęła się naprzód sprawa zabójstw Luby Bajdykowej i Lii Kochówny.
7
SZEF LWOWSKIEJ POLICJI INSPEKTOR Czesław Paulin Grabowski patrzył na Edwarda Popielskiego ciężkim, niechętnym wzrokiem.
Dzień imienin zaczął się dla szefa Komendy Wojewódzkiej Policji pozornie bardzo dobrze, bo od życzeń, jakie mu złożył przez telefon sam komendant główny.
– A na końcu życzenie z twojego lwowskiego podwórka – pułkownik Janusz Jagrym-Maleszewski zakończył długą litanię wszelkich pomyślności. – Życzę ci, bracie, abyś szybko ujął tego bandytę, o którym już huczą we wszystkich gazetach…
– Dziękuję ci z całego serca za te piękne wyrazy przyjaźni – powiedział Grabowski do swojego szefa. – I również za ostatnie życzenia, które się spełnią lada chwila…
– To bardzo dobrze, bo nam w Warszawie się zdaje, że ta bestia mordująca kobiety i wysyłająca żydowskie karteczki wodzi was trochę za nos. Mamy informacje, że prasa szykuje się do kolejnych ataków. Wiesz, jakie to może być nieprzyjemne…
– Z Warszawy nie wszystko dobrze widać. – Grabowski zdrętwiał. – Oczekujesz szczegółowego raportu?
– Oczekuję, stary druhu – Jagrym-Maleszewski mówił powoli i dobitnie – że spędzisz dzisiaj przyjemnie swoje imieniny. A pojutrze, kiedy już odpoczniesz, prześlesz mi dokładny raport oraz ewentualne zapotrzebowanie na specjalistę do spraw żydowskich. Mamy takich wielu…
– Bardzo ci dziękuję, ale jest to zbędne. Mamy też takich u siebie.
To świetnie. A zatem powodzenia i jeszcze raz wszystkiego dobrego na imieniny! Grabowski w czasie uroczystości w auli komendy był w kiepskim nastroju. Z roztargnieniem słuchał przemówień i życzeń składanych mu przez kierowników działów i referatów, oficera inspekcyjnego oraz kierowników komisariatów. Kiedy te już się skończyły, ze sztucznym uśmiechem wstał od stołu, podziękował za miłe słowa, trochę się jąkając, po czym zszedł z podium z kieliszkiem wódki w dłoni, aby stuknąć się ze wszystkimi policjantami służącymi pod jego komendą. Podczas tego corocznego rytuału zamienił prawie z każdym dwa słowa, próbował nawet żartować, lecz był nieobecny duchem, a jego chmurna mina osłabiała i tak już wymuszony dowcip owych żartów.
Nagle twarz komendanta zajaśniała szerokim, szczerym uśmiechem. Stało się to wtedy, gdy stukał się kieliszkiem z aspirantem Wilhelmem Zarembą i z ust podwładnego usłyszał następujące zdanie:
– Czy pan pułkownik zgodziłby się przyjąć na posłuchaniu zwolnionego ze służby komisarza Edwarda Popielskiego? On wie, jak rozwiązać sprawę Bajdykowej i Kochówny.