– Dziękuję ci, kochana Lodziu! Bardzo mi pomogłaś twoją znajomością topografii Lwowa!
Naburmuszony nieco Wacław Król stał w drzwiach salonu gotów już do wyjścia i ze zgorszeniem patrzył na obejmującą się parę. Leokadia śmiała się radośnie. Nic dziwnego, że cały Lwów mówi, że oni „żyją na wiaderku” – pomyślał nocny portier.
– A moży by tak dla mni też bytu „dzienkuji”? – mruknął niechętnie i wyszedł bez pożegnania.
6
EDWARDA POPIELSKIEGO OBUDZIŁ RADOSNY SZCZEBIOT RENATY. „Pewnie rozmawia przez telefon z jakąś przyjaciółką – pomyślał w półśnie – chyba z tą fertyczną blondynką, z którą mieszkała. Pewnie umawiają się na ménage å trois. A kto w roli głównej? Ja sam! To szaleństwo – być uhonorowanym jednocześnie przez dwie kobiety!”
Poczuł silne podniecenie, a po chwili równie silny wstręt do samego siebie. Leżał we własnym łóżku, a w szczebiocie dochodzącym z przedpokoju rozpoznał głos własnego dziecka.
Podniósł się na łokciach i rozejrzał po gabinecie. Jego wzrok powędrował po grzbietach książek za oszklonymi drzwiami ogromnej biblioteki. Przywróciły go one do rzeczywistości. Pierzchły senne lubieżne rojenia. Encyklopedie Brockhausa i Orgelbranda były hymnem na cześć ludzkiego rozumu. Pomnikowe i oprawione na ciemno tomy Thesaurus Linguae Lati – nae mówiły mu o nieśmiertelności duchowego świata, w który wstąpił wraz z przekroczeniem progu stanisławowskiego gimnazjum klasycznego. O najważniejszym obecnie zadaniu przypomniały mu niewielkie roczniki „Deutsche Schachzeitung” – wytłoczone na ich grzbietach przez introligatora szachownice były odwołaniem do magicznych kwadratów. Tak, myśl o gorącym ménage å trois ustąpiła pod zimnym tchnieniem rozsądku. Apollon wyparł Dionizosa.
Wstał. Cienka jedwabna pidżama była mokra od potu. Wilgotną szlafmycą otarł głowę, rozsunął kotary i otworzył okno. W pokoju wcale nie zrobiło się przez to chłodniej, a cała zmiana polegała jedynie na tym, że powietrze w pomieszczeniu zaczęło trącić smrodem przepełnionego śmietnika i wonią rozprażonej słońcem papy zmieszaną z zapachem kwitnącej na podwórzu akacji. Wypił szklankę zimnej mięty, narzucił na ramiona szlafrok i wyszedł do przedpokoju. Przytulił Ritę, która skakała i kręciła się w kółko, jakby była nakręcanym bąkiem. Oddech małej pachniał landrynkami. Pocałował Leokadię w policzek i poczuł ciepły zapach perfum waniliowych. Pocałował w rękę służącą Hannę Półtoranos, która z kolei wydzielała domową woń ciasta i krochmalu.
Swym zachowaniem chciał dziś pokryć niepokój, który go dręczył od samego przebudzenia – gdy głos swojego dziecka wziął za głos Renaty Sperling.
– Idioto – mówił do siebie łazience, zdzierając brzytwą zarost – za chwilę idziesz do podejrzanego, na którego winę wskazują aż trzy przesłanki. Lubę Bajdykową zabił jej kochanek matematyk mieszkający na Zadwórzańskiej, którego nazywała „mój bidoła – cha”. To może być Leon Bójko. Dalej: tenże pracował w oddziale ewidencji ludności, gdzie mógł bez żadnego śladu przeglądać księgi w poszukiwaniu osób o gematrii 68. Milowymi krokami zbliżasz się do mordercy! Skup się na tym! Nie rozpamiętuj akrobatycznych figur żydowskiej dziwki, która cię nogami obracała po łóżku jak bezwolnego bałwana!
Słowa te wzburzyły go tak bardzo, że wcisnął palec w opuchliznę na twarzy Ból rozlał się po policzku i po zębach. Należało mu się. Usiadł na brzegu wanny, ciężko dysząc. Zabiłby każdego, kto by nazwał Renatę Sperling „żydowską dziwką”.
Bez apetytu zjadł śniadanie i ubrał się starannie. Włożył nowy garnitur i kremową koszulę, która byłaby nieznośną ekstrawagancją dla miłośnika galanteryjnej tradycji, nakazującej noszenie białej koszuli i ceratowego kołnierzyka niezależnie od pogody i pory roku. Rozpiął dwa górne guziki i wyłożył na marynarkę duży i wiotki kołnierz. Nie przejmował się tym, iż w wycięciu koszuli pojawił się skłębiony zarost z klatki piersiowej. Może rzeczywiście było to nieskromne, być może, jak mawiała Leokadia, faktycznie było znakiem paryskich sutenerów i innych szubrawców, lecz żadne dobre obyczaje nie zmusiłyby go dzisiaj, by rzucał się we lwowski upał z gardłem ściśniętym pętlą krawata. Ponadto nie był wcale pewien, czy nie będzie musiał użyć przemocy wobec Leona Bójki, przy czym każde skrępowanie byłoby niepotrzebną przeszkodą. Z szuflady biurka wyjął browning i obciążył nim wewnętrzną kieszeń marynarki.
Wychodząc z mieszkania, podszedł do stolika telefonicznego. Podniósł słuchawkę i posłuchał przez chwilę przeciągłego sygnału.
– Telefon wcale nie jest popsuty – z salonu odezwała się Leokadia. – Zapewniam cię, ona nie dzwoniła. Takie jak ona nigdy nie dzwonią. A kiedy zatelefonuje do nich jakiś zakochany głupiec, fikają nogami, rechocą z uciechy i pokazują na migi koleżance: ale ubaw!
– Dziękuję za ciekawą wypowiedź. – Popielski uśmiechnął się sztucznie. – Tylko bądź tak miła i powiedz mi, kto tu do kogo dzwoni, bo nic nie rozumiem. Ale, ale – zrób to później, bo teraz nie mam czasu na twoje rewelacje…
Wyszedł, zamykając cicho drzwi. Dopiero na klatce schodowej wraz z głośnym „kurwa jego mać!” wyrzucił z siebie gniew na złośliwą kuzynkę.
Była czwarta po południu. Upał rozlewał się nad miastem. Pod Pocztą Główną na Słowackiego Popielski wziął dorożkę z postoju. Drynda wolno wspinała się ulicą Kopernika ku Komendzie Wojewódzkiej. Tam kazał fiakrowi zaczekać, wyskoczył i po kilkunastu sekundach znów siedział pod zasuniętą budą. Rozerwał kopertę odebraną z portierni i przeczytał wiadomość, o którą przed udaniem się na spoczynek prosił telefonicznie archiwistę Łopuszniaka:
Leon Bójko, ulica Zadwórzañska 25 m. 14.
Kazał się wieźć przez Potockiego i ulicę Na Bajkach, a potem zatrzymać na Zadwórzańskiej sto metrów przed kamienicą oznaczoną numerem 25. Był to dom oddzielony od ulicy żelaznym parkanem i pasem zieleni. Rosły przed nim dwa potężne drzewa, które zacieniały okna na parterze i na pierwszym piętrze. Na trawniku tęga służąca w lnianej koszuli bez rękawów rozwieszała pranie na sznurze, pokazując skłębione włosy pod pachami. Przyglądał się jej przez chwilę i słuchał piosenki, którą ktoś na parterze wyśpiewywał barytonem zdartym mocno przez nikotynę i alkohol.
Siup, Maniusiu, muzyczka gra,
Tańczy batiarów ćma.
Zapłacił dorożkarzowi, przebył szybkim krokiem dzielące go od bramy sto metrów i wszedł w przyjemny chłód starego domu. Na wprost biegły schody, na lewo oszklone drzwi prowadziły na małe podwórko zamknięte ceglaną nieotynkowaną ścianą. Zlustrował wszystko dokładnie. Potem wszedł na schody. Mieszkanie numer 14 mieściło się na ostatnim piętrze. Kiedy tam dotarł, stał przez chwilę na podeście, opierał się o poręcz i ciężko oddychał. Musiał jeszcze raz zejść na dół, aby sprawdzić, czy Bójko nie ucieknie oknem, w razie gdyby spojrzał przez wizjer i się wystraszył.
Zbiegł szybko na podwórko i spojrzał do góry. Z ulgą stwierdził, że z okien na ostatnim piętrze nie można przejść na dach. W czasie tych oględzin zagadała go nieufnie służąca, pytając spod trzepaka: „A du kogu wola?”. Zbył ją nieprzyjaznym pomrukiem i znów wspiął się po schodach pod drzwi Bójki. Zdjął marynarkę i kapelusz, lecz nie przyniosło mu to dużej ochłody. Był cały mokry. Pot oblepiał mu nową koszulę i lał się pod opatrunkiem na plecach. Zacisnął zęby i podszedł do drzwi.
Nie bawił się w przestrzeganie policyjnych procedur, zgodnie z którymi przy wejściu do mieszkania ktoś powinien mu towarzyszyć. Już nie był i jeszcze nie był policjantem. Nacisnął klamkę, a kiedy nie ustąpiła, mocno zapukał.