– Ma pan rację, panie doktorze – powiedział łagodnie. – Sytuacja (a) ma dwie zalety: wracam do policji i poznaję najważniejszą tajemnicę człowieka – tajemnicę liczb Charona, czyli tajemnicę śmierci. Są jeszcze dwie zalety sytuacji (a), a zatem do pańskiej nierówności a + c › b dopisuję d i e, a zatem otrzymujemy a + c+ d+ e›b. Już wyjaśniam: d to zemsta.
– Jaka zemsta? Za co? – Bójko wytrzeszczył oczy.
– Opiszę ją w znienawidzonym przeze mnie języku – po rosyjsku.
– Słucham. Znam rosyjski.
– Smatri, graf, on zesratsja. Eta morda kirpicza prosit!
– „Patrz, hrabio, on się zesrał – tłumaczył cicho Bójko. – Ta morda prosi się o cegłę”. Nic z tego nie rozumiem…
– Nie zrozumiesz również e, a e = pięć tysięcy złotych.
Popielski powiedział to bardzo powoli. Następnym jego ruchom towarzyszył już niezwykły pośpiech. Kiedy pięć minut później opuszczał mieszkanie Bójki, ten wisiał w swojej sypialni. Zakneblowany i przykuty kajdankami do żyrandola.
9
NAD LWOWEM ZAPADŁA DUSZNA BEZGWIEZDNA NOC. Ludzie otwierali okna i oddychali głęboko. W dzielnicach zwarto zabudowanych kamienicami wciągali w płuca zgniłą woń piwnic i żar rozpalonych za dnia murów. W usta i w kąciki oczu pchały się małe muszki, na wilgotnych szyjach lądowały tnące komary, ze szpar kuchennych podłóg wypełzały szczypawice. Mężczyźni rozpinali mokre koszule, kobiety unosiły bezwstydnie poły sukienek, dzieci lunatykowały po kuchniach w poszukiwaniu wody i kompotu. Na balkonowych prowizorycznych posłaniach leżała skłębiona pościel, w otwartych oknach wisiały namoczone prześcieradła, a na podwórkach za śmietnikami leżały bezpańskie psy ze smętnie wywieszonymi ozorami. Mieszkańcy dzielnic willowych wdychali czerwcowe aromaty ogrodów, siedzieli na gankach z wachlarzami i ze szklaneczkami kwasu chlebowego, a zasypiali w chłodzie i przewiewie letnich domków ogrodowych o oknach zabezpieczonych siatką przed insektami.
Taki właśnie parterowy domek stał na posesji inżyniera Mikołaja Bajdyka. Nie był on jednak ani chłodny, ani przewiewny, a zamknięte na stałe okna zamiast siatki miały grube kraty. Właściciel, znany bogacz, skąpiec i samotnik, kazał tu zwozić ze swej fabryki beczułki ze zużytym olejem pędnym i z zanieczyszczoną parafiną. Nie wiedział, jak wykorzystać te bezużyteczne odpady, ale myśl o wylaniu ich budziła w nim gwałtowny sprzeciw.
Dziś po raz pierwszy znalazł dla nich zastosowanie. Analizował je właśnie teraz, siedząc nocą w zapchanym beczułkami prowizorycznym magazynie. Potężne przedramiona wystające z podartego podkoszulka leżały płasko na porysowanym nożem blacie stołu. Jego oczy wpatrywały się w wiszące u powały ciało, do którego boków przylegały ciasno związane ręce. Kiwało się lekko, chwilami kręciło się wokół własnej osi, a kosmata lina skrzypiała przeraźliwie.
Zanim inżynier Bajdyk zakneblował Bójkę, uważnie go wysłuchał. Dowiedział się wszystkiego, czego chciał, o romansie matki z biednym matematykiem. Ten, wysmarowany od stóp do głów olejem pędnym, patrzył na zapałki leżące na stole i mówił nader chętnie. Opowiedział, jak pewnego dnia przyszedł do Luby Bajdykowej, by poprosić o informacje o Lii Kochównie. Prostytutka zdradziła mu bowiem, że korzysta często z usług Bajdykowej i że nawet posiada ułożony przez nią horoskop. Bójko kłamał, że Kochówna jest jego krewną, że się o nią martwi i dlatego prosi o datę jej śmierci. Oferował pieniądze i mówił o swoich matematycznych odkryciach, które mogą być zastosowane w prorokowaniu. Luba Bajdykowa wcale się jednak nie rozgniewała na natręta. Była wtedy w dobrym humorze, chyba z powodu kwiatów, które Bójko jej wręczył, by zdobyć przychylność. Tak, od dawna nikt jej nie dał kwiatów. Najpierw trochę się z nim droczyła, a potem spojrzała na niego przeciągle, jej wielkie oczy pociemniały i powiedziała mu wszystko, co wyczytała z horoskopu Lii Kochówny. Patrzyła na niego z lekkim uśmiechem. Bójko wiedział, że od dziś zrobi dla niego wszystko. Nie trzeba z nią było nawet obcować, wystarczyło przytulić.
Inżynier Bajdyk wpatrywał się teraz w głowę matematyka zwisającą nad beczką oleju pędnego i myślał o uczuciach matki. Przypomniał mu się jeden z jej nielicznych listów, adresowanych nieudolnym pismem i wysyłanych na naftowe pola w Teksasie. „Poznałam miłego pana. Trochę młodszy ode mnie”. Bajdyk wspominał teraz jej słowa i ze spokojem wpatrywał się w czubek jego głowy. W rozległy płat skóry porośnięty włosem przypominający italski but. „Nazywam go moją Myszką” – pisała matka.
Spojrzał teraz na nogi Bójki przymocowane pod sufitem i analizował słowa, które usłyszał, zanim jeszcze go zakneblował. – Za co chce mnie pan torturować? Ze zabiłem tę młodą Żydówkę? Była pańską kochanką? Nie, widzę, że nie za to… Za to, że zabiłem pańską matkę… No cóż… Ona wiedziała, że niedługo umrze. Prosiła, abym skrócił jej cierpienie. Gwóźdź wbity w mlecz zabija momentalnie, a ja wiedziałem, jak dotrzeć do jej mlecza. Znam się trochę na anatomii… Zabiłem z miłości. Zaprosiłem ją na ten strych… „Czeka tam na ciebie niespodzianka” – zapewniałem… A tam czekała na nią dobra śmierć… Któż mógł ją bezpieczniej przewieźć na drugi brzeg niż ja – człowiek, którego na tej ziemi najbardziej ukochała?
„Nie powinien był tego mówić – myślał Bajdyk, patrząc teraz w mrugające oczy Bójki. – Nie powinien mówić, że moja matka kochała bardziej jakiegoś przybłędę niż rodzonego syna”. W jego przeklętych słowach usłyszał nocne pojękiwania matki i sapanie kolejnych „wujków”. Usłyszał swój płacz, gdy budził się nocą i wspinał na jej łóżko, z którego zrzucała go jednym kopnięciem.
Ciężko oddychając, wszedł na stół, który zatrzeszczał i rozkołysał się pod jego ciężarem. Sięgnął po linę, rozplątał węzeł i zaczął powoli opuszczać ciężar. Głowa Bójki zbliżała się do powierzchni oleju. Wiszący patrzył na Bajdyka rozpalonym wzrokiem – na jego stopy pokryte brudem, który wżarł się już w skórę, na goły brzuch wylewający się znad paska spodni, na siwą szczecinę na policzkach, na zrogowaciałe palce rytmicznie popuszczające linę.
„Tak wygląda Charon” – pomyślał Bójko i zanurzył się w ciemnych odmętach Styksu.
10
POPIELSKI ODSUNĄŁ SZACHOWNICĘ, na której od godziny ćwiczył rzadko już dziś rozgrywaną partię włoską. Odsłonił okno. Poranek był dość chłodny i rześki. Przez drzwi gabinetu słyszał, jak Hanna na jego polecenie napuszcza wody do wanny i zaczyna swoje codzienne godzinkowanie – głosem zrazu cichym i zawstydzonym, który za chwilę spotężnieje i wywoła u Leokadii przelotną migrenę.
Plan, który powziął w mieszkaniu Bójki, był bardzo ryzykowny – jak gra kombinacyjna, którą zastosował w ostatniej partii z samym sobą. Rozsądek podpowiadał mu, by oddać domniemanego mordercę policji, honor i złożona obietnica – by go oddać Bajdykowi. Z tym drugim wiązało się zagrożenie, że w razie wykrycia całej intrygi przez Kocowskiego na zawsze może się pożegnać z pracą w policji, nie mówiąc już o możliwym procesie sądowym za utrudnianie pracy organom porządku publicznego. Miało ono jednak niezaprzeczalny plus: dotrzymałby słowa danego inżynierowi, ocalił swój honor i zainkasował od niego potężne, „generalskie” honorarium. „Mam zatem mordercę i wracam do policji! Nawet jeśli nie potwierdzi on swej winy na oficjalnym policyjnym przesłuchaniu i wbrew mocnym poszlakom będzie się upierał przy swej niewinności, to i tak»sprawa Hebraisty«, a może lepiej»sprawa kwadratów magicznych«, będzie moim sukcesem. Wina Bójki jest aż nadto oczywista: znał obie ofiary, z jedną i z drugą łączyły go stosunki intymne, zdjęcia pornograficzne i sam wygląd predestynują go do miana zboczeńca. A przede wszystkim tworzył kwadraty magiczne, swoiste nekrologi swoich ofiar! Czegóż chcieć więcej? No, może tylko przekonującego motywu… Ale to sprawa sądu, nie moja. Ja swoje zadanie wykonałem: dostarczyłem podejrzanego. Co mnie to obchodzi, czy sąd uzna go za szaleńca, który morduje, by potwierdzić wydumane i nie do końca jasne teorie, czy za wyrachowanego zbrodniarza, który z tychż powodów na zimno zaplanował swe zbrodnie? Ważne, by nie puszczono go wolno, a to jest niemożliwe! Co mnie do tego, jaki dostanie wyrok o ile tylko go skażą? Jutro usłyszę triumfalne dzwony – myślał w uniesieniu – kiedy będę ściskał rękę komendantowi Grabowskiemu wręczającemu mi policyjną blachę. A potem miną dni, miesiące, a może lata, a ja cierpliwie będę czekał, aż nadejdzie właściwy moment na złożenie nieoczekiwanej nocnej wizyty Józefowi hrabiemu Bekierskiemu”.