Выбрать главу

Strach ma dużą siłę katapultującą. Poza granice Rosji. Musiało wiać wielu, którzy sądzili, że wielkie „diengi” dadzą im kontrputinowską bezkarność i władzę. Zwiał Bieriezowski, zwiał Gucerijew (obaj do Londynu), zwiało sporo oligarchów brużdżących Władimirowi Władimirowiczowi, lub jedynie niegnących karku wystarczająco nisko. Inni zwiewali do Izraela, na przykład Niewzlin. Kto nie chciał zwiewać lub nie zdążył – lądował w „pierdlu”. Taki Chodorkowski, gudłaj jeden! Roiło mu się kręcenie Dumą, wprowadzał do niej swoich deputowanych, płacąc 10-11 milionów „bucksów” za fotel! Teraz siedzi w kolonii karnej, a jego dziani prawnicy mogą tylko piszczeć: „- Sorka, nie wyszło!”. Zniszczyli angielskie „sorry” na „sorka”, parchy skubane, lecz zniszczenie żydowskich trików sądowych nie bardzo im wyszło, Władimir Władimirowicz nie zezwolił. Za to również kochał Wasia Kudrimow prezydenta Putina – za trzymanie „jewrejów” krótko. „Nawet oni mu niegroźni! Ci, co nie liżą łapy – do tiurmy albo won z kraju! Rządzą połową świata, lecz nami nie rządzą, bo wielki człowiek trzyma im cugle przy pysku!”- myślał sobie Wasilij, ilekroć wzbierały w nim miłosne uczucia wobec majestatu prezydenta.

Ale przecież nie tylko za to kochał Wasia Kudrimow prezydenta Federacji – wołowa skóra nie pomieściłaby wszystkich źródeł jego tkliwych uczuć. Kochał Wasia towarzysza prezydenta za to, że ten określił rozpad ZSRR jako „największą tragedię XX wieku, największe nieszczęście ojczyzny”. I za to, że Putin przywrócił melodię hymnu radzieckiego jako hymn FR, oraz czerwony sztandar jako flagę armijną. I za to, że reaktywował „psychuszki” represyjne dla pyskujących kontrkremlowców – pierwszą wsadzono do wariatkowa dziennikarkę-opozycjonistkę, Larissę Arap. I za mnóstwo innych pięknych rzeczy, jak choćby wysłanie przez prezydenta na lodowy biegun samego szefa FSB, Nikołaja Patruszewa, żeby ten zatknął tam flagę rosyjską. Tylko, kurwa, łącznościowcy się nie popisali, bo kiedy Patruszew chciał złożyć meldunek i życzenia urodzinowe dla Władimira Władimirowicza, firmowy kagiebowski sprzęt odmówił posłuszeństwa, więc jenerał musiał skorzystać z telefonu satelitarnego użyczonego przez amerykańskich polarników. „- Job twoju mat'!”- obsobaczył Kudrimow macierz elektroniki firmowej, która widocznie dostała jakiegoś żydowskiego wirusa w dniu tak podniosłym.

* * *

Szef Wydziału Historii Uniwersytetu Ottawskiego, profesor Dan Bready, był lekko szpakowatym pięćdziesięciolatkiem wyglądającym jak czterdziestolatek, i to on – dopiero on – rozbudził libido Klary, chociaż miał trzydzieści lat więcej niż ona. Ich pierwsze dialogi tyczyły poletka, które Klara Mirosz chciała uprawiać studiując. Oznajmiła, że z historii gatunku „homo sapiens” interesuje ją przede wszystkim półgatunek „femina sapientissima” alias „mulier sapientissima”, czyli genialne kobiety, które zasłużyły się dla ludzkości nie mniej niż mądrzy mężczyźni. Profesor spytał więc:

– Czy jest pani feministką?

– A czy pan ma coś przeciwko feminizmowi, profesorze?

– Nie, pytam gwoli porządku.

– Gwoli porządku odpowiem panu, iż nie jestem feministką, chociaż uważam, że gdyby faceci zachodzili w ciążę, aborcja byłaby sakramentem już przed czasami Średniowiecza, a dzisiaj byłaby we wszystkich punktach globu prawem konstytucyjnym.

– Cóż, to zupełnie możliwe. Jestem tego samego zdania, panno Mirosc.

– Mirosz.

– Mi… Miroś… no cóż, pękam, to trudne. Czy nie możemy przejść na „ty”? Jestem Dan.

– Okey, Dan, jestem Klara.

Inteligencja płciowa Dana Bready'ego, czyli hormonalna energia samczego sprytu – sprytu starzejącego się drapieżnika, który chce grasować, bo rutyna małżeńska wychodzi mu już nosem i ego kiśnie w nudnym łożu – kazała panu B. zaproponować Klarze wariantowy temat jej pierwszej pracy semestralnej, do wyboru dwie kwestie, obie tyczące głośnych dam, dwóch babskich ikon: twórczość Virginii Woolf lub twórczość Hannah Arendt. Łatwo przewidział, że Klara nie wybierze sławnej powieściopisarki – starczyło tylko bąknąć kilka zdań o „interesującym fenomenie antysemityzmu pani Woolf”. Przewidział również co z życia sławnej filozofki, socjolożki i politolożki najbardziej zainteresuje Klarę. Że nie będą to częściowo kultowe, a częściowo kontrowersyjne rozważania, które wielka dama filozofii XX stulecia poświęciła problemom totalitaryzmu, nacjonalizmu, rasizmu i rewolucji, bądź kondycji egzystencjalnej, degeneracji systemów politycznych, upadkowi autorytetów czy banalności zła. Ani miotanie się niezrównanej Hani między prawicowym konserwatyzmem a rebeliancką lewicowością, między teorią państwa a teorią narodu, między świętym Augustynem a Jaspersem, lub między grecką „polis” a obozem koncentracyjnym. Liczył, że Klara zainteresuje się głównie romansem młodziutkiej żydowskiej studentki filozofii z dużo starszym wykładowcą filozofii na jej uczelni – i trafił bez pudła.

Roku 1924, na niemieckim uniwersytecie w Marburgu, genialny filozof Martin Heidegger (żonaty ojciec dwóch synów) przyuważył początkującą studentkę, osiemnastoletnią pannę Arendt, i wziął jej czarne płomienne oczy tudzież resztę skarbów do łóżka. Zachowała się jego korespondencja miłosna, fragmentami wysublimowana łacińsko („Arno, volo ut usis”- „Kocham cię, pragnę, byś była”), a czasami bardziej przyziemna literacko („Może byś wpadła jutro za kwadrans dziewiąta. Naciśnij dzwonek, kiedy zgaśnie światło w moim pokoju”). Notabene – analogiczny melanż wyżyn i nizin dają listy Heideggera do innych jego młodziutkich uczennic (np. do Elisabeth Blochmann), które czarował swą charyzmą scjentyczną i genitalną. Duch chrześcijaństwa, tak silny filozoficznie w twórczości wielkiego goja lubiącego rozdziewiczać płonące chęcią żydowskie studentki, kwitował wokół ich związku, stąd doktorat dwudziestodwuletniej Hani nosi tytuł: „O pojęciu miłości u świętego Augustyna” i jest cały hołdem dla kochanka, który imponował jej bardzo. Przestał jej bardzo imponować, kiedy został sympatykiem Hitlera oraz członkiem NSDAP (1933). Wyfrunęła wtedy za ocean, by zdobywać sławę na uczelniach chicagowskich i nowojorskich. Ale nigdy nie przestała tkliwie myśleć o pierwszym kochanku.

Klara Mirosz zaczęła tkliwie myśleć o pierwszym kochanku, kiedy została uczennicą profesora Bready'ego. Wylęgarniami wzajemnych uczuć były: sala wykładowa, stołówka wydziałowa, gabinet wykładowcy i kawiarnie ottawskie. Wszędzie tam toczył się między belfrem a pannicą uczony dialog, który jednak coraz częściej przypominał pogwarkę mniej akademicką. Całość biegła jak w tym złośliwym wierszyku Tadeusza Boya-Żeleńskiego:

„On jej szepta coś do uszek,

Intellektem praży z bliska.

I straci dziewczę wianuszek,

Ale – «światopogląd» zyska”.

Nowy światopogląd Klary, zyskany przez to zauroczenie „starszym panem”, był raczej erotyczny aniżeli filozoficzny, chyba że przyjmiemy, iż chodzi tu o jej prywatną filozofię seksualną. Zanim napisała pod kierunkiem profesora rozprawkę „Studium relacji filozoficznych między Heideggerem a jego główną uczennicą” (celniejszy byłby tytuł: „Studium relacji fizjologicznych, lecz senat uczelni nie wyraziłby zgody) – swoje relacje z Danem doprowadziła do spełnienia, przejawiając inicjatywę wedle kontrdeterministycznej tezy pani Arendt. Od wynurzeń Hegla bowiem (lub wcześniej) filozofia skłonna była postrzegać dzieje świata jako proces zdeterminowany. Tymczasem profesor Arendt uwypukliła nieprzewidywalność, przypadek i rolę silnej woli zmieniającej bieg faktów. Nic nie jest przesądzone, czynnikiem ukierunkowującym wydarzenia i tworzącym nową jakość staje się zdolność podjęcia odważnej inicjatywy. Właśnie to zrobiła Klara Mirosz, zapraszając Dana do swego „roomu” na stancji, pijąc kupione przezeń wino, itd. Ponieważ sploty i wygibasy dwóch gołych ciał są już wszystkim znane dzięki tysiącom filmowych i literackich romansów – nie będę tracił czasu na ubieranie własnymi słowami tej nużącej plagiatowością powtórki z fizjologicznej rozrywki, tylko szybko przejdę do kolejnej odsłony mego dzieła.