Выбрать главу

– W moim też trochę – rzekł nieproszony gość. – „Gadina”, „gadiuka”

– „Grabitiel”- podrzucił Johnny. – Włamywacz, „wzłomszczik”, nie jest na g. Po coś się włamał, dobry człowieku?

– Żeby cię ostrzec i żeby cię zaprosić.

– Trzeba się było po to aż włamywać? Nie wystarczyłoby zadzwonić i zapukać, co?

– Chcieliśmy zobaczyć twoją reakcję. Czy dostaniesz histerii i trzęsionki, czy będziesz krzyczał, piszczał, ślinił się, srał ze strachu. To ważne jak reagujesz w stresowych sytuacjach.

– I co, zdałem egzamin?

– Pytanie: jak się zachowasz, kiedy przyjdzie prawdziwy killer i wyjmie gnata?

– Dlaczego miałby przyjść?

– Dlatego, że właśnie kipnął od prochów młody Luciano Tavese, syn szefa mafijnej rodziny Tavese z Atlantic City, i teraz Tavese szukają mordercy tego dzieciaka. Jeśli ktoś wskaże im Johnny'ego Serena jako dilera zaopatrującego Luciano, to nie uratuje cię nic, Johnny, choćbyś zwiał na Marsa lub na Wenus. Dowód, że szprycowałeś Luciana, pokaże ci mój zwierzchnik, dygnitarz rosyjskiej ambasady, jutro. Przyjadę tu o szesnastej, zawiozę cię gdzie trzeba.

Intruz wstał, ruszył ku wyjściu, lecz nim otworzył drzwi, rzucił równie cicho jak mówił cały czas:

– Nie informuj glin, nie alarmuj nikogo, bo nie przeżyjesz nawet tygodnia. Cosa Nostra to zawzięty gang, nie odpuszczają nikomu.

– A ty chcesz mi uratować dupę, bo jesteś z gangu konkurencyjnego, prawda? – spytał cierpko Johnny.

– Można tak powiedzieć – zgodził się intruz i zamknął za sobą drzwi.

* * *

Szudrin dobrze znał sławnego noblistę, Alieksandra Sołżenicyna, gdyż kiedy ten wrócił z Ameryki na łono ojczyzny (1994), młody Lieonid przez kilka lat pracował jako „społeczny asystent” wielkiego pisarza, robiąc mu w różnych archiwach, bibliotekach i muzeach bogate kwerendy dla monumentalnej kobyły o historii Rosji. Sołżenicyn chciał płacić honoraria pomagierowi wykonującemu „czarną robotę”, lecz Lonia brał tylko „zwrot kosztów” (przejazdy etc), stąd mistrz mawiał później, że jest dłużnikiem młodego adepta historii, i że nigdy się nie wypłaci za ten kwerendo wy trud. Zobaczywszy Lonię po latach, ucieszył się bardzo:

– Zdrastwuj, Lonia! Zuch przyszedł, serce się raduje!

– I ja się cieszę, mistrzu – rzekł Lonia. – Przyszedłem z prezentem urodzinowym, bo skończyliście osiemdziesiąt siedem lat, gratulacje, mistrzu. To maszynopis, moja praca na temat oligarchii rosyjskiej. No i, nie ukrywam, przyszedłem po prośbie…

– Żebym ocenił?

– To też, mistrzu, ale…

– Siadaj, Lonia. Napijesz się herbaty?

– Nie chcę robić kłopotu…

– Żaden kłopot, gdy pełny samowar pod ręką. Masza, podaj szklankę!

Służąca dała Szudrinowi „czaj” i „sachar”, a gospodarz wrócił do tematu:

– Więc mówisz, że po prośbie, Lonia?… O co chodzi? O jakieś wstawiennictwo?

– Nie, mistrzu. Chodzi o to, by mistrz przestał być moim dłużnikiem…

– Mam spłacić kwerendo wy dług?

– Jeśli łaska, mistrzu, wasza wola, ja tylko jestem petentem.

– Czym mam spłacić?

– Weźcie nagrodę państwową, którą chce dać wam Rosja, mistrzu. Wręczyłby prezydent Putin, ale przyznałoby grono ekspertów, autorytetów, uczonych, twórców kultury o nieposzlakowanych życiorysach. Nie wzięliście orderów z rąk Gorbaczowa i Jelcyna, i ja to rozumiem, no bo tamci wpędzili kraj w anarchię, w chaos, w słabość, wyprzedawali państwowy majątek, sabotowali godność, niszcząc znaczenie międzynarodowe naszego mocarstwa. Ale Władimir Władimirowicz, który przejął kraj zdestabilizowany, splądrowany, zubożony, odbudowuje siłę i prestiż Rosji całą swą mocą. Nie zaprzeczycie chyba?

– Nie zaprzeczę – mruknął Sołżenicyn. – On się stara, robi co może, by przywrócić Matuszce rangę polityczną, i by bogate Europa, Ameryka, Azja przestały traktować Rosję niby kraj Trzeciego Świata, to mi się podoba, Lonia, więc nie zaprzeczę… Kto cię do mnie wysłał? Ludzie kremlowskiej kancelarii, synku?

– Nie, mistrzu, sam przychodzę, bo rozmawiałem z Putinem, kiedy przeczytał moje dziełko. Mówił o was jako o geniuszu i wzorze patriotyzmu. Jego marzeniem jest uhonorować was ceremonialnie za wasz trud. Ale on nawet nie wie, że przyszedłem do was, daję słowo, mistrzu!

– Wiesz, iż Zachód zwie go samodzierżcą, despotą? Gdy wezmę od niego jakiś medal państwowy, będą warczeć, że przyjąłem od eksszefa KGB…

– A czy kogoś na Zachodzie raziło, gdy tak liczni przyjmowali splendory od Busha seniora, który był szefem CIA nim został prezydentem Stanów? – spytał celnie Szudrin.

– No, rzeczywiście, masz słuszność, Lonia.

– Władimir Władimirowicz nikogo nie torturował ani nie zsyłał do Gułagu…

– Prócz Chodorkowskiego – uśmiechnął się Sołżenicyn.

– Dlatego Zachód imputuje, że nasz prezydent jest antysemitą, co zresztą imputowano wam również, mistrzu, i to niedawno, trzy łata temu, kiedy ukazała się wasza praca „Dwieście lat razem”. Ileż jadu tłoczyły wówczas zachodnie media, gdy cytowały wasz sąd, że „Żydzi to oddział frontowy powołany przez światowy kapitał”, i że według was „Żydzi wiodą prym w niszczeniu mieszczańskiego porządku”. Warto się tym przejmować? – kuł żelazo Szudrin.

– Masz słuszność, kochanieńki, nie warto – pokiwał głową gospodarz. – Ci ludzie… ludzie Zachodu… zupełnie nie czują Rosji i duszy rosyjskiej, uważają, że psychika Rosjan jest chora… A Putina, wyznam ci, coraz bardziej cenię. Choć czasami popełnia błędy, takie, jak to nowe święto, które więcej chwały przynosi Polakom niż Rosjanom…

– Wypomniałem mu to, mistrzu, prosto w oczy!

– I co, zezłościł się?

– Nie, skąd, to mądry przywódca, woli szczerych od dupolizów. Tłumaczyłem mu, że naród nie zna i nie lubi tej nowej rocznicy, wszyscy dalej świętują biesiadami domowymi trzy dni później, rocznicę przewrotu bolszewickiego.

– Siła przyzwyczajenia! – fuknął Sołżenicyn. – Pamiętam te listopadowe spędy na Placu Czerwonym, byłem kapitanem artylerii, maszerowałem razem z kolegami wzdłuż trybuny kremlowskiej, depcząc listopadowy śnieg i skandując. Często był siarczysty mróz. Czy wiesz, że po każdej paradzie listopadowej masowo umierały na zapalenie płuc dzieci, bo kazano głodnym, wychudzonym, kiepsko odzianym uczniakom godzinami czekać aż rozpocznie się defilada przed gronem tłustych, opatulonych futrami generałów, genseków i kacyków?… Tak to było… Co ci obiecano, Lonia?

– Nic, mistrzu, nie jestem emisariuszem, przyszedłem sam, z własnej inicjatywy. Ale nie ukrywam, że liczę… że jeśli zaniosę na Kreml waszą zgodę, to może trafi mi się tam jakieś ciepłe krzesełko…

Sołżenicyn podrapał swą znaną kudłatą brodę wielkości syberyjskiego mamuciego krzaka, i spytał filuternie:

– Bylibyśmy kwita, kwerendarzu?

– Tak, mistrzu.

– No to powiedz im, że wezmę ten medal.

* * *

Dwutygodniowe wakacje na cudownej Jamajce upłynęły jak z bata strzelił i trzeba było wracać do Londynu. Denis Dut leciał razem z „bochenkami” (tak pieszczotliwie przezywał ferajnę Bochenka). W samolocie siedział obok Mariusza, więc mieli dużo czasu, by toczyć swobodną pogawędkę. „Zecera” gnębiły dwie sprawy: nieprzewidywalność krajowych wydarzeń tudzież nieolimpijskość jego „teamu” emigracyjnego. Go do obu kwestii Denis był wszakże optymistą – klarował „Zecerowi”, iż nerwy tylko przeszkadzają trawieniu: