Выбрать главу
* * *

Do pierwszego spotkania Mariusza Bochenka i Jana Serenickiego miało dojść w 1993, lecz doszło dużo później, wczesną zimą 1994 roku. Pierwszy nawiedzony pub londyński nie bardzo im pasował, gdyż podano im zbyt ciepłe piwo.

– Szczyny! -zgrzytnął Jan.

– Szczyny są trochę gorsze, wiem co mówię, piłem je w zeszłym roku, bo przegrałem zakład z Denisem o „come back” naszej komuny – mruknął cierpkawo Mariusz.

– Własny mocz?

– Własny, na szczęście.

– Dużo Hindusów pije własny mocz na zdrowie – pocieszył go Serenicki.

Zmienili pub i bez trudu znaleźli wspólny język, może dlatego, iż w tym nowym lokalu było chłodne piwo, a może dlatego, iż zaczęli od komplementowania się wzajem:

– Wiele satyr „Gza” euforycznie mnie rozbawiało – rzekł Serenicki. – Ale najbardziej podobały mi się różne niezamierzenie komiczne przedruki rządowych tekstów, jak choćby ten „Komunikat Prezydium Rządu PRL” informujący społeczeństwo, iż rząd zabronił kardynałowi Wyszyńskiemu sprawowania funkcji kościelnych, co już pachniało zakazem wiary w Boga… Pycha! Ci komuniści, którzy rok temu wrócili tam do władzy, to już inna para butów, kapitaliści pełną mordą. Proamerykańscy i szanują papieża. Tylko kraść się nie oduczyli, raczej rozwinęli swe talenty złodziejskie, więc macie o czym pisać. Ale samą kpiną nie da się tego wyplenić…

– W krajach muzułmańskich za kradzież amputuje się łapska, to jedyny skuteczny sposób – rzucił Bochenek. – Szkoda, że u nas się tego nie robi.

– U nas nie można, bo posłowie nic mieliby czym wciskać guzików do głosowania na sali sejmowej, kutasami przecież nie sięgną – parsknął Serenicki.

Porwała ich wspólna głośna wesołość, i Mariusz się zrewanżował:

– Wy też robicie morowe rzeczy. „Carat” Kucharzewskiego szedł tu jak świeże pieczywo, zresztą każda wasza edycja to bestseller i wśród emigracji, i w Polsce. Fajnie, że chcecie stworzyć tam sieć własnych księgarń.

– Księgarenek – uściślił Serenicki. – To są trudne problemy, kwestie prawne, lokalowe, marketingowe, dopiero się uczę tego.

– Wszyscy się uczymy tych rynkowych chwytów! – przytaknął Bochenek. – Kiedy zaczynałem wydawać „Gza”, byłem zielony, zupełnie zielony. Teraz jestem dla nowicjuszy w branży profesorem.

– To samo ze mną i z Klarą, gdy chodzi o problemy redakcyjne, bo problemy rynkowe to inna sfera, a nad Wisłą, wskutek biurokratycznych barier i dżungli kretyńskich przepisów, to abrakadabra. Lecz redaktorsko mógłbym już szkolić młodych wydawców. Kilka miesięcy temu byliśmy w Rzymie na premierze filmu Giuseppe Tornatore „Czysta formalność”. Media zapowiadały wielkie dzieło, a ja i Klara wyszliśmy zniesmaczeni już po półgodzinie. Gdybyśmy nie byli wydawcami, pewnie akcja by nas nie wkurzyła. Wkurzyliśmy się kiedy Roman Polański, grający glinę, zaczął przesłuchiwać Gerarda Depardieu, grającego pisarza, twórcę bestsellerów. Obaj panowie, wskazując sobie dowolne stronice dowolnej książki przesłuchiwanego, cytowali z pamięci całe akapity tych woluminów! To idiotyzm, bo żaden pisarz nie zna na pamięć każdego zdania każdej swojej książki, i żaden czytelnik też!

– W Polsce bywali wielbiciele „Pana Tadeusza”, którzy…

– Tak, bywają maniacy – zgodził się Jan. – Ale to poezja, zresztą dziewięćdziesiąt dziewięć procent uczących się jej na pamięć wkuwa tylko fragmenty poematu. Ja również cytuję z pamięci kilkanaście drobnych fragmentów dzieł Szekspira, te kawałki, które mi bardzo przypadły do gustu.

– Słyszałem, że jest pan szekspirologiem, i że chętnie przeniósłby się pan w czasy twórcy „Hamleta”- mruknął „Zecer”.

– Bzdura! – zaprzeczył Serenicki.

– Nie jest pan szekspiroznawcą?

– Jestem, hołduję Billa ze Stratfordu jako superartystę i supermędrca, ale nie chciałbym przenosić się w czasy, kiedy nie było mydła i pasty do zębów. Już prędzej w erę Romantyzmu, do Oksfordu, żeby zostać uczestnikiem debaty o przewadze oksfordczyka Shelleya nad cambridżystą Byronem lub vice versa. Rok 1829. Publiczność oksfordzka, przez grzeczność wobec szanownych gości z Cambridge, uznała wyższość Byrona.

– Tak jak dzisiaj w kraju przez grzeczność wypada chwalić kapitalizm, lecz mnóstwo ludzi go wyklina, bo Balcerowiczowi zawdzięczają, że utracili robotę, albo że stopa życiowa obniżyła im się do kolan lub do samych stóp. Gorzki smak zdobytej wolności…

– Prędzej czy później musi przyjść pewna poprawa – rzekł Janek. – Gdy już wszyscy ważniacy ukradną „pierwszy milion”, kapnie coś i dla frajerów, i dla plebsu, dla każdego. Historiografia przyszłych generacji będzie się dużo bardziej interesowała dzisiejszą rewolucją obyczajową niż polityczną czy gospodarczą. Że to jest główny przewrót, a nie „Solidarność”, Mur Berliński i upadek Rosji Sowieckiej – zrozumiałem redagując nową edycję „Od białego caratu do czerwonego”. Kucharzewski wspomina tam kilkakrotnie rosyjskiego filozofa, Władimira Sołowjowa, który przed końcem XIX wieku wydał kilka prac teozoficznych. Pożyczyłem je i studiowałem. U nas pierwsza została chyba wydana „Krótka powieść o Antychryście”, w 1924 roku. Sołowjow, notabene polonofil, prorokował makabryczny XX wiek i to, że kiedy ze schyłkiem XX wieku świat ogarnie kulturowo-obyczajowy nihilizm – rządzić będzie ludzkością „Uśmiechnięty Szatan”, „Dobrotliwy Truciciel”, „Serdeczny Antychryst”, ideał kusicielskiego przewodnika: pacyfista, humanista, filantrop, ekolog, wegetarianin, miłośnik natury i dialogu, przyjaciel ludzi i zwierząt, ascetyczny uczony i bezinteresowny dobroczyńca, „Mesjasz Tolerancji”, krzewiący wyrozumiałość totalną, dla wszystkich, dla prawych i dla nieprawych, lansujący moralność uniwersalną, ponadreligijną, koniecznie oczyszczoną z metafizyki i teologii katolicyzmu, ba, nawet dostrzegający Jezusa Chrystusa, lecz krytykujący Go jako biblista i mentor za zbyt restrykcyjny Dekalog, który tworzy podziały miast jednać ludzi, jednać braterskim uściskiem, niewykluczającym nikogo prócz wrogów wszechtolerancji i wszechhumanitaryzmu. Antchryst Mediator, nowy, modernistyczny Zbawiciel nowego, wszechwyzwolonego świata… Pomyśleć, że Sołowjow widział go już sto lat temu jako siłę nam współczesną!

Ten bulwersujący przypadek celnego chronologicznie profetyzmu, plus problem współczesnego rozprzężenia obyczajów, nie zainteresowały wszakże „playboya” Bochenka. Zmienił szybko temat na subkulturową grypserę, reklamując wydawcy więzienne dzieło „Zygi” Tokrynia i chwaląc się swymi nowymi studiami, tyczącymi slangu grabarzy, według których trumna to „dębowa jesionka”, „garnitur”, „piórnik”, „pudełko” itd. (łącznie 34 określenia), urna funeralna to „doniczka”, „gorący kubek” itd., zmarły to „sztywniak”, „kloc”, „klocek”, „sucharek”, „skóra”, „niebol” itd., wisielec to „brelok”, topielec to „boja”, et cetera. Panowie wnikliwie roztrząsali kwestie semantyczne, jak to językoznawcy, przechodząc po drodze na „ty”, bo przy grypserze i przy piwie „panić” nie bardzo wypada, zwłaszcza gdy Londyn jest mokry od deszczu.