Z punktu widzenia estetyki Levi Coben miał rację, bez dwóch zdań. „Estetyka” bowiem to termin dubeltowy – w rozumieniu scjentycznym oznacza naukę tyczącą kryteriów, aspektów i percepcji sztuki, zaś w rozumieniu potocznym oznacza piękno, stosowanie piękna, piękny wygląd tout court. No więc Klara Helberg, dzięki sekretnemu procesowi mieszania krwi, ergo: dzięki niezgłębionej wirówce i akrobatyce genów, była istotą dużo bardziej atrakcyjną niż jej niebrzydka przecież rodzicielka. Klara wyrosła na tzw. „piękność skończoną”, czyli kompletną, jej wdzięk nie ograniczał się jedynie do ślicznych rysów i pysznej sylwetki, lecz zawierał również stuprocentowy fenomen gibkości, mobilność klasy max. Przemieszczała się z naturalną kocią lekkością, wzorem dzikiej pumy. W poprzednim życiu bez wątpienia była kotem. To znaczy kocicą. Rasową. Tajemniczym futerkowym stworzeniem, motywowanym siłą instynktu, by chodzić tylko własnymi ścieżkami i emanować niedbałe, nonszalanckie zimno, które budzi zazdrość reszty stworzeń.
Ta niezależność przejawiała się również wstrzemięźliwością erotyczną, mimo żądz dręczących młodą anatomię Klary. Gdyby wierzyć Freudowi – człowiek, korona stworzenia, jest tak naprawdę kłębkiem nerwów erotycznych, kukłą motywowaną głównie instynktem seksu. Chociaż osobnik ten sądzi, że umie być panem swego psychobiologicznego domu, lecz w piwnicach jego duszy ciągle buzują popędy zwierzęce, robiące zeń swoistego niewolnika. Ów niewolnik własnego libido tłumi swą zwierzęcość jak umie, gwoli cywilizacji, przywdziewając szaty i maski kulturowe na publicznym widoku. Jednym udaje się to lepiej, drugim gorzej. Dzisiaj współczynnik cywilizowania się małpy ludzkiej sprawdza kierownica samochodu, mysz komputera, itp., a współczynnik zezwierzęcenia (zbestialnienia) dwunożnej istoty określa skala lubieżności, której podziałkę tworzą kolejne stopnie wyuzdań erotycznych. Który jest najwyższy? Szczytowa tortura sadomasochizmu? Poziom okrucieństwa i głębia bólu zadawanego? Nie. Tym punktem jest „point of no return”, skąd powrotu już nie ma, bo igranie rozkoszy ze śmiercią doprowadziło do mimowolnego lub planowanego zgonu. Klara była chorobliwie dumna; musiałaby zabić samca po kopulacji, gdyż nie zniosłaby myśli, że jakiś facet penetrował i brudził jej ciało wyrostkiem służącym również oddawaniu moczu. Przynajmniej tak sądziła. Własna dłoń i elektryczny wibrator zaspokajały jej chuć, nie kalecząc jej godności królewskiej. Ale tego rodzaju drażliwość psychiczna – wstręt spotęgowany do sześcianu, sięgający znamion paranoi – zwykle nie trwa długo…
Pytanie: skąd się ten dziwny, nietypowy wstręt bierze? Z czego? Z homogenów? Klara Helberg nie była lesbijką; owszem, przez jakiś czas brano ją za taką na uniwerku, bo zimno torpedowała każdy podryw (a zachwyceni jej pięknością koledzy próbowali ciągle), lecz kiedy równie twardo pogoniła próbujące ją rwać koleżanki – przestano widzieć w niej „lesbę”, widziano raczej wariatkę, dziewczynę „stukniętą”. Ktoś puścił plotkę, że jest niedotykalska, bo romantycznie miłuje jakiegoś faceta spoza uniwerku – jakiegoś księcia z bajki, dalekiego Romea, któremu przysięgła wiktoriańską wierność po grób. Nikt się nie domyślił, że ciężkie filmowe porno, którego stała obecność telewizyjna tudzież internetowa skruszyła dziś wszelkie seksualne tabu, dynamicznie uskrzydlając bezpruderyjność-rozwiązłość-lubieżność nowych pokoleń – wobec Klary zadziałało niczym hamulec. Przypadkowe obejrzenie filmowej „spermorzeźni” (wideotaśmy na nocnej „imprezie”) wszczepiło Klarze wstręt do robienia z siebie minizlewu i kawałka mięsa. Bywa. Ale, jako rzekłem, taki wstręt u młodego organizmu nie może trwać wiecznie, biologia nie zna litości.
Pułkownik Stiepan Semenowicz Kudrimow aż do śmierci dręczył się myślą, że jego karierę zahamowała głupia złośliwość losu. Co było prawdą, szlify generalskie ominęły Stiopę wskutek pecha. Ten pech miał dwie fazy, obie związane z niefortunną krwią polskich klechów. Najpierw, mimo celnych trafień, nie udało się odstrzelić papieża Wojtyły (maj 1981), a Jankesi szybko ustalili, że bułgarscy i tureccy podwykonawcy byli tylko rękami centrali moskiewskiej. Smród wokół KGB przybrał wówczas skałę globalną. Lecz dla Stiopy jeszcze gorsza okazała się druga plajta, trzy lata później – casus Popiełuszko.
Sprawa miała być prosta: zwykły ksiądz Lach, żaden papież, kardynał czy biskup. Upierdliwy pyskacz, ciągle gromiący z ambony dyktaturę prosowiecką. Nie tylko on to czynił, ale „księdza Jerzego” wielbiła cała Warszawa i pół PRL-u. Trzeba było coś z tym zrobić. Kazano zrobić Stiopie. On, jego ludzie i ludzie jego ludzi, nadwiślańskie zbiry z SB, ułożyli plan. Realizacja planu nie wyszła. Księdza zdołano porwać, ale nie zdołano zwerbować, mimo strasznych tortur, więc musieli go ukatrupić. Co było klęską, bo ciało męczennika zostało znalezione i wybuchł kolejny międzynarodowy skandal. Inaczej mówiąc: Stiopa Kudrimow „dał ciała”- nie wykonał zadania postawionego mu przez zwierzchników. Tego samego roku (1984) umarł lubiący Stiopę gensek Jurij Andropow; następca Andropowa, Czernienko, dychał ledwie rok; następca Czernienki, Gorbaczow, rozpoczął desowietyzacyjną (desowietyzacyjną wbrew jego woli) „pieriestrojkę''. Za Gorbaczowa usunięto dużą część starych kadr specsłużb, jako pierwszych wymiatając skompromitowanych. W ramach tej wewnętrznej czystki Stiopa poległ, nie miał szans.
„Zesłany” do służby ochrony kolei, pułkownik Kudrimow sądził, że będzie się tam czuł kiepsko, niby uszkodzony karabin, którego nie reperują (choć powinni), tylko wyrzucają gdzieś na kupę złomu. Mylił się, gdyż właśnie druga połowa lat 80-ych (czas dwóch głośnych prezydentów, Gorbaczowa i Reagana) była dla sowieckich kolei pasjonująca wyjątkowo. Prezydent amerykański zaczął planować i prototypowo wdrażać Strategiczną Inicjatywę Obronną (SDI), zwaną przez anglosaskie media „programem wojen gwiezdnych”. Rosjanie ripostowali „kolejowymi zespołami rakietowymi”, czyli inicjatywą bardziej przyziemną, ale nie mniej ciekawą. Każdy pociąg bojowy tworzyło pięć jednostek: lokomotywa, wagon mieszczący centrum dowodzenia i trzy wagony z rakietami. Nieustanna mobilność: w ciągu jednej doby taki pociąg robił 2 tysiące kilometrów, a wystrzeliwać rakiety mógł z każdego miejsca. Jankesi, próbując lokalizować te śmiertelnie groźne konwoje, zwiększyli do kilkudziesięciu liczbę satelitów obserwujących dzień i noc radzieckie terytorium. Lecz satelity były bezradne (bojowe pociągi, widziane z Kosmosu, niczym się nie różniły od cywilnych składów), chociaż podatnik amerykański płacił gwoli ich funkcjonowania bardzo dużo. Stiopa Kudrimow, pracujący przy ochronie tej cudownej zabawki (już jako malec uwielbiał „fu-fu!”, drewnianą kolejkę kupioną mu przez dziadków), czuł, że wykonuje dobrą robotę dla chwały ojczyzny – Sowieckowo Sojuza.
Składy kolejowo-rakietowe kursowały sześć lat (1985-1991). Później zajęli się nimi dyplomaci i, jak to politycy – spieprzyli wszystko. Dogadali się. Waszyngton przystopował prace nad SDI, zaś Moskwa przestała wozić rakiety koleją (dzięki czemu Amerykanom wystarczały trzy satelity fotografujące Rosję). Duża oszczędność dla każdej ze stron, lecz większa dla „zachodnich imperialistów”. Oto czemu Stiopa Kudrimow nienawidził polityki, politykowania, i polityków przede wszystkim, bo parszywe kombinacje tych chytrych „swołoczy” („- Job twoju mat'!”) zepsuły Sojuz. Czy nie prościej oraz sensowniej było machać twardym kułakiem blisko gudłajsko-pedalskiej mordy Zachodu, miast wazeliniarsko się układać, mięknąć i słabnąć?
Jednak doczekał brzasku nowej chwały – doczekał Władimira Władimirowicza Putina i jego obietnicy, że Rosja znowu będzie światowym mocarstwem. Istotnie – od 2002, z roku na rok konsekwentniej, szło ku dawnemu czyli ku lepszemu, twarda ręka Putina reperowała Matuszkę Rossiję „kak nada”. Gdyby jeszcze można było szybko przekształcić wojsko rosyjskie ze złomowiska i muzeum (oraz z katowni dla rekrutów) w nowoczesne siły zbrojne, nie dopuścić, by dawni satelici ZSRR wstępowali do NATO, wziąć za ryj (za „paszczu”) cały Kaukaz, zgnoić krnąbrną „Polszę”, ułatwić wszelakim talibom i alkaidowcom dokopywanie Ameryce… „Nu da, wsiem paniatno, szto eto tiażoło budiet', job amierikańskuju mat'!”.
Umierał (2004, trzustka zalkoholizowana) bez specjalnego żalu, właściwie szczęśliwy, dożył bowiem nowej chwały – ogniowej pacyfikacji Czeczenii, defilady kremlowskiej przy dźwiękach reaktywowanego hymnu ZSRR, wysadzenia w powietrze Nowego Jorku, i błyskotliwej kariery syna, ukochanego Wasi, szefa tajnego pionu egzekucyjnego FSB. Wierzył, iż Wasia „pokaże” wszelkim skurwysynom wrogim Federacji Rosyjskiej. „Nu, pagadi!”.
Spośród rozmaitych praw rządzących człowiekiem i ludzkością, jak również światem i wszechświatem – główne wydaje się prawo przyczynowości, tyczące skutków. Mówi ono, iż żadne zjawisko nie istniałoby bez przyczyny. Jest to równie proste jak korelacje: bocian-dzieci, błędny rycerz-wiatraki, lewica-praworządność… pardon, coś pomyliłem, chodzi o korelacje: Afryka-zebra, Australia-kangur, winorośl-szampan, srebrniki-zdrada, pług-skiba, Dumas-muszkieterowie, kastracja-falset, silikon-biust, itp. W ramach tego prawa – prawa skutków nieistniejących bez przyczyn – daje się łatwo wytłumaczyć dlaczego obywatel Mariusz Bochenek („Człon” alias „Rubens” alias „Blankiet” alias „Zecer”), mężczyzna będący pupilem dam, pozostawał zatwardziałym kawalerem, mimo że pędziły lata i bliżej mu już było do pierwszej siwizny niż do „teenagerskiej” młodości. W 1985 (czyli wtedy, gdy Stiopa Kudrimow zaczynał pracę przy rakietowym transrosyjskim „fu-fu!”), „Zecer” skończył 36 lat i wciąż nie miał żony. Ów brak obrączki to był skutek. Przyczyną była tak zwana (przed wiekiem XX) kobieca „płochość”, plus bochenkowa nadwrażliwość. Gdyby się chciało opowiedzieć to metaforycznym rymem, nie trzeba byłoby tworzyć własnych rymów – starczy zacytować XVIII-wieczny rym Trembeckiego pt. „Wróbel”: