Tym motorem przystojny drągal, Jasio Seren, zwiedził całą prawie Kanadę, co zabrało mu około roku. Najbardziej podobały mu się północne terytoria, gdzie zdumiewał plemiona indiańskie ucząc się piorunem ich narzeczy i dialektów (zabierało mu to każdorazowo dwa-trzy tygodnie), tudzież frankofońska prowincja Quebec, bo tam dostrzegł niezwykłą analogię między językami francuskim i polskim: francuski termin „dupe” oznacza naiwniaka, wykiwańca, frajera, identycznie jak lechicki termin „dupek”.
W tej samej połowie lat 80-ych, w której poliglotyczny lingwista Johnny studiował już językoznawstwo na ottawskim uniwerku – tysiące mil dalej, „pod celą” zakratowanej „Grabianki”, więzienny lingwista Mariusz penetrował sekrety „grypsery” i „kminy” kryminalistów, wykazując równą pasję badawczą. Nic na niebie i ziemi nie wskazywało, że drogi tych dwóch badaczy mogłyby się zejść kiedykolwiek i gdziekolwiek. Ale życie lubi kabaret, więc jedynie góra z górą się nie schodzą.
Kiedy Jolanta Kabłoń uczęszczała do szkoły podstawowej, musiała też uczęszczać na lekcje religii odbywające się w przykościelnym Domu Parafialnym. Tam siostra-katechetka wpajała bogobojnej dziatwie rozmaite cnoty, rady, przestrogi i zalecenia, jednak nie wszystkie one pasowały Joli. Pełnoletniej już Joli kiepsko pasowała cnota czystości alias wstrzemięźliwości niewieściej, lecz to było później, gdy podrosła i wykwitł jej biust. Natomiast wcześniej drażniło małą Jolę przykazanie „Czcij ojca swego i matkę swoją”, bo chociaż wobec jej matki dałoby się ono stosować jako tako (dzięki łyknięciu dużej kapsułki wyrozumiałości), lecz wobec rodzica – notorycznego alkoholika, złodzieja, lumpa i menela duchem – za żadną cholerę, nigdy! Żaden pułap miłosierdzia bożego i anielskiej tolerancji nie mógłby łagodzić surowej cenzury dla tego chamidła. Osiedlowe zgrywusy przezywały go „królem jabola” (gdyż myślenie ekonomiczne kazało mu kupować najtańsze owocowe wino) i smarowały tynk pod parterowym oknem Kabłoniów rymami mającymi dotknąć tatusia Joli K. („Jabol lepszy od chleba, gryźć nie trzeba”; „Ani kefir, ani cola nie zastąpi ci jabola”; „Najmilsza chwila poranka – dwa jabole do śniadanka”; itp.). Warto wszakże oddać sprawiedliwość Euzebiuszowi Kabłoniowi – nigdy nie pił przemy sławki, wody brzozowej, bory go czy denaturatu. Mimo to Jola uciekła z domu nim osiągnęła pełnoletność.
Na „gigancie” (ucieczce z domu lub z poprawczaka) wszystkie dziewczęta się deprawują – tylko jedne mniej, a drugie bardziej:. Jolę uratował przed tym drugim jej starszy brat, Zygmunt. Ów Zygmuś, który załatwił siostrze niezłą pracę w salonie fryzjerskim, pracował jako kierowca w fabryce chemikaliów (farb, lakierów itp.), dlatego poznał Mariusza „Blankieta” (któremu do roboty były niezbędne trudno zdobywalne tusze, farby drukarskie, barwniki), a ten, kontaktując się z Zygmuntem K., naturalnym biegiem rzeczy „zapoznał” Jolantę K., i dalej rozwinęło się to równie normalnie jak w każdym „soft porno”. Kiedy już ustalili, że Jola poślubi Witka Nowerskiego, dzięki czemu uzyska paszport, „Zecer” kazał jej odwiedzić cinkciarza Karola Wendryszewskiego pseudo „Gulden”.
„Gulden” był mężczyzną nieźle sytuowanym wskutek uprawianego fachu i nieszczęśliwym wskutek małżeństwa. Do swych 34. urodzin sądził, że ślub to coś dla drugich, wokół cinkciarzy kręciło się bowiem mnóstwo tanich „towarów”, więc kiedy go pytano czemu się nie żeni, rzucał luzackim bon-motem, iż nie trzeba kupować mleczarni, by napić się mleka. W ogóle lubił dowcipkować o kobitkach („- Co robi blondynka po wyjściu rano z łóżka? Idzie do domu”: „-Jaka jest podstawa bezpiecznego seksu? Wiedzieć o której wraca mąż”; itp.), to był wesoły człowiek. Jednak szwagier namówił go wreszcie, przełamał niechęć „Guldena” wobec małżeństwa, a konkretnie wobec idei poślubienia pewnej wdowy, tłumacząc:
– Owszem, młoda flądra zrobi ci laskę, ale nie zrobi ci sznycla lub bigosu.
Kilka pysznych obiadków i kolacyjek u wdowy miało dużą siłę perswazyjną, i przez żołądek „Gulden” łakomczuch zawędrował do ołtarza. Ale dalej było już niezbyt słodko. Małżonce szybko odechciało się pichcić mężowi frykasy, i nawet seks uprawiała bez entuzjazmu, jak ta baba w kawale o babie, która przychodzi do lekarza i mówi:
– Panie doktorze, kiedy kocham się z mężem, to boli mnie prawy bok.
– Niech więc pani spróbuje obrócić się na drugi bok.
– A serial?
Wkrótce zresztą połowica „Guldena” odmówiła mu zupełnie świadczeń seksualnych, co zresztą nie było jeszcze szczytem martyrologii domowej tego męczennika – gorsze stały się lania, które mu sprawiała, kiedy nie dawał jej dużych pieniędzy na zakupy oraz na dofinansowywanie bliższej i dalszej rodziny. Bał się bronić pięściami, bo wówczas oskarżyłaby go u prokuratora (gdzie jako biurwa pracowała jej chudopensyjna siostra) o maltretowanie, i popadłby w konflikt z władzą, a konflikt z władzą to był akurat ostatni kłopot, którego życzył sobie waluciarz epoki PRL-u. Ten problem pomógł rozwiązać „Guldenowi” Mariusz B. Zobaczywszy sińce na skórze cinkciarza i wysłuchawszy spowiedzi bitego, znalazł rozwiązanie:
– Jolka spuści jej łomot. Ćwiczy judo, kung-fu, ju-jitsu czy inną kamasutrę, jakieś azjatyckie gówno typu Bruce Lee dla ubogich, da sobie radę.
Istotnie, Jola Kabłoń, amatorka wschodnich sztuk walki (zaczęła się uczyć, kiedy zgwałciła ją żulia osiedlowa), dała megierze łomot bez trudu, i to kilka razy, dopadając ją w bramie, w parku Planty, w przymierzalni sklepu, lecz to nie było rozwiązanie na dłuższą metę. „Gulden” tedy coraz częściej uciekał z własnego domu, szczególnie chętnie pomieszkując u „Zecera”, którego czcił, bo ten łowił każdą babę wyłącznie samczą charyzmą (tą ponadnormatywną), gdy szpetny cinkciarz musiał za seks płacić, żadna niewiasta nie chciała mu dać bez pieniędzy. Naturalną koleją losu Mariusz, idąc do „kicia” wraz ze swym protegowanym (którego wszyscy brali za kuzyna „Zecera”), zostawił mieszkanie „Guldenowi” pod opieką, każąc mu regularnie karmić kota „Kacapa”, płacić rachunki, reperować sprzęty itp. Równie klarownym biegiem rzeczy małżonka „Guldena”, odcięta od cinkciarskich wpływów, zorganizowała prokuratorsko-milicyjny nalot na ten lokal, mniemając, że efektem będzie duży łup. Ale tak ją, jak i delegatów władzy, spotkała duża przykrość. Kiedy wkraczali do klatki schodowej, zatrzymało ich dwóch cywilnych panów. Jeden spytał:
– Czego?!
– Posiadamy nakaz rewizji lokalu osadzonego Bochenka Mariusza – wyrecytowała pani prokurator.
Drugi smutny pan przedarł rzeczony dokument na krzyż i mruknął bez gniewu:
– Spierdalaj, siostro! Lub porozmawiamy inaczej!…
Gdy miesiąc później zjawiła się tam Jola Kabłoń – nikt jej nie utrudniał wejścia do lokalu „Zecera”. A mimo to chciała ciupasem „spierdalać”, bo widok wnętrza przyprawił ją o gęsią skórkę.
Młode rosyjskie wilki kapitalizmu (biznesmeni rosyjscy ery postsowieckiej) wystartowały szeroką falą na progu ostatniej dekady XX stulecia. Duża ich grupa odniosła spektakularny sukces, jednak większość odniosła sukces krótkotrwały, a liczni zakończyli żywot bardzo gwałtownie, zlani krwią (wedle darwinowskiej „selekcji naturalnej”, czyli konkurencji istot tudzież gatunków w „walce o byt”). Początkowo (póki „selekcja” nie spowszedniała) te śmierci wywoływały gromki medialny huk. Jak choćby zgon wiceprezesa Banku Jugorskiego, trzydziestotrzyletniego Wadima Jafiasowa, którego posiekano kulami z broni maszynowej (1995). Tylko przez kilka pierwszych lat (1991-1996) od kul i bomb zginęło' na terenie Rosji 38 bankierów, a 69 zamachów się nie udało. Właśnie wówczas dyrektor Banku Centralnego Rosji, Władimir Smirnow, rzekł, iż „wioska mafia to przedszkole w porównaniu z mafią rosyjską”. Egzekutor Wasilij Stiepanowicz Kudrimow mógłby parafrazować tę opinię perswadując, iż mafia rosyjska to przedszkole w porównaniu ze speckomandem zabójców działających dla Kremla i KGB, a później dla FSB. Wszystkie nieudane zamachy były, co do jednego, blamażami mafii, a zespół zatrudniający Kudrimowa nigdy nie chybiał. Nadzwyczajnie chroniony przez kilka prywatnych służb bankier Kantor stanowił wymowny dowód.
Oleg Kantor był bezpośrednim zwierzchnikiem Wadima Jafiasowa, prezesem Banku Jugorskiego. Mimo młodego wieku, grał ważną rolę w rosyjskim systemie bankowym – obsługiwał liczący 2 miliardy dolarów kredyt Banku Światowego dla rosyjskich przedsiębiorców-potentatów (1992). Później kondycja banku Kantora trochę osłabła, zajął się więc zyskownym pośrednictwem handlowym (szło głównie o gaz i branżę naftową). Na początku 1995 roku zgłosił się do Kantora przedstawiciel pewnego malutkiego banku i oświadczył, że ten mikrus chce kupić pakiet kontrolny (51%) akcji bankowego giganta, jakim stał się już BJ. Kantor wyrzucił bezczelniaka za drzwi, i nie uległ kolejnym mafijnym naciskom. Wobec tego naciskający rozwalili wiceprezesa BJ, Jafiasowa, dając tym ulicznym zamachem „ostatnie ostrzeżenie” krnąbrnemu prezesowi. Miast się ugiąć – Kantor mocno zwiększył swą ochronę: dzień i noc strzegło go kilka kordonów uzbrojonych po zęby „goryli”. Bez skutku. W czerwcu 1995 został zastrzelony na terenie podmoskiewskiego… ośrodka rządowego, całkowicie kontrolowanego przez państwowe tajne służby! Snajperem, który trafił, był Wasia Kudrimow.