Выбрать главу

Tacy ludzie nie nadają się do pracy w służbach specjalnych. „Wybujała ambicja”, „arogancja”, „negatywny profil charakterologiczny”, „brak dyscypliny”, itp. – wiedzą o tym wszyscy eksperci globu. Dlatego – trzy lata po rozpoczęciu przezeń studiów – KGB wytypował Johna jako idealnego kandydata.

* * *

Na początku drugiej kadencji prezydenckiej Władimira Putina sondaże dawały klarowny obraz świadomości społeczeństwa rosyjskiego. Aż 88% Rosjan spytanych: co jest dla nich ważniejsze, wolność czy porządek? – wybrało porządek. I właśnie za to Wasilij Kudrimow kochał Władimira Władimirawicza. Rzecz prosta: za to ogólnie – za trzymanie przez Putina krótko przy ryju wszelkich malkontentów, dysydentów, pedalskich liberałów -a szczegółowo to za stopień generalski, którego się dochrapał u Putina, i za różne inicjatywy likwidujące chaos i słabość Matuszki Rossiji, dopiero co gangrenowanej gorbaczowowską „pieriestrojką” i jelcynowską „pijaną demokracją”.

Wśród tych szczegółowych uzasadnień afektu, który Wasia Kudrimow czuł wobec prezydenta grającego cara, pierwszoplanowym źródłem miłości były regulacje prawne wskrzeszające dryg dawnych czasów radzieckich, konkretnie pewną kagiebowską tradycję, o której celnie mówi żartobliwa anegdota wymyślona przez polskich „buntowszczików”. Rok 1970, witają się Gomułka i gensek Breżniew. Uściski, całusy („niedźwiadek”), dusery, ordery.

– Nu da, wstrząsy społeczne macie już chyba za sobą, towarzyszu? – mówi Breżniew. – Czy to prawda, że cały ten harmider wybuchł z powodu grania jakiejś sztuki teatralnej?

– Prawda, towarzyszu pierwszy sekretarzu.

– A kto ją napisał?

– Mickiewicz, towarzyszu pierwszy sekretarzu.

– No to trzeba go…

– On już nie żyje, towarzyszu pierwszy sekretarzu.

Uradowany Breżniew klepie Gomułkę przyjacielsko po plecach, mrucząc:

– I za to cię lubię, Wiesiu, za to cię lubię!

Cicha zgoda Kremla na likwidowanie wewnętrznych oraz zewnętrznych wrogów Rosji miała miejsce również w czasach Borisa Jelcyna (wtedy Kudrimow debiutował jako egzekutor, wykańczając dwóch synów zdrajcy, polskiego pułkownika Kuklińskiego, chociaż samego Kuklińskiego, strzeżonego dzień i noc przez CIA, nie zdołał dopaść). Ale Jelcyn to był przywódca słaby psychicznie, kilka razy popełniał nieudane samobójstwo. Wasia i jego „mołodcy” dobrze pamiętali rozgardiasz, który wybuchł kiedy pijany Jelcyn dźgnął się nożyczkami i krwawił jak wieprzek. Tymczasem Władimir Władimirowicz, ho, ho! Od początku się widziało, że to człowiek z żelaza i z granitu – chłodny, opanowany, bezlitosny. Żadnych mięczakowatych rozterek i wahań. I żadnych strachliwych krygowań przed zachodnią psiarnią ujadającą na Rosję. W lipcu 2006, spełniając życzenie Kremla, Duma przyjęła ustawę zezwalającą wykorzystywać służby specjalne do zwalczania poza granicami Rosji „wrogów rosyjskiego państwa”, różnych „terrorystów”. Zwalczało się i wcześniej – ot, choćby dwa lata wcześniej (2004), kiedy ludzie Kudrimowa kropnęli w Katarze byłego prezydenta Czeczenii, Zelimchana Jandarbijewa – ale teraz można to już było robić bardziej legalnie, więc samopoczucie Wasi kwitło. Alieksandr Litwinienko został otruty w Londynie (2006) „legalnie”.

Rejestr proputinowskich egzekucji, których zespół Kudrimowa dokonał przed „ustawą lipcową”, zawierał mnóstwo ofiar bezimiennych (jak mieszkańcy bloków wysadzanych dla zrzucania winy na czeczeńską partyzantkę), lecz i figury publiczne, czasami głośne nie tylko w Rosji. Exemplum znana publicystka, Anna Politkowska – kilka kul, i „koniec, dieł wieniec”. Czy dziennikarz Artiom Borowik (katastrofa lotnicza). Czy deputowany Siergiej Jużenkow (pif-paf! na środku ulicy). Lub inny niegrzeczny deputowany, Jurij Szczekoczichin (tajemnicze choróbsko). Lub pieprzony rebeliant wewnątrz czeczeńskiej filii FSB, Mowładij Bajsarow (odstrzelenie, w centrum Moskwy, przez „nieznanych sprawców”). No i jeszcze kilku ważnych redaktorów ważnych mediów – telewizji i „Forbesa” nie wyłączając. Lista strachu – dzięki niej wielu podkuliło ogony. Ergo: zadanie wykonane „kak nada”.

Strach ma dużą siłę katapultującą. Poza granice Rosji. Musiało wiać wielu, którzy sądzili, że wielkie „diengi” dadzą im kontrputinowską bezkarność i władzę. Zwiał Bieriezowski, zwiał Gucerijew (obaj do Londynu), zwiało sporo oligarchów brużdżących Władimirowi Władimirowiczowi, lub jedynie niegnących karku wystarczająco nisko. Inni zwiewali do Izraela, na przykład Niewzlin. Kto nie chciał zwiewać lub nie zdążył – lądował w „pierdlu”. Taki Chodorkowski, gudłaj jeden! Roiło mu się kręcenie Dumą, wprowadzał do niej swoich deputowanych, płacąc 10-11 milionów „bucksów” za fotel! Teraz siedzi w kolonii karnej, a jego dziani prawnicy mogą tylko piszczeć: „- Sorka, nie wyszło!”. Zniszczyli angielskie „sorry” na „sorka”, parchy skubane, lecz zniszczenie żydowskich trików sądowych nie bardzo im wyszło, Władimir Władimirowicz nie zezwolił. Za to również kochał Wasia Kudrimow prezydenta Putina – za trzymanie „jewrejów” krótko. „Nawet oni mu niegroźni! Ci, co nie liżą łapy – do tiurmy albo won z kraju! Rządzą połową świata, lecz nami nie rządzą, bo wielki człowiek trzyma im cugle przy pysku!”- myślał sobie Wasilij, ilekroć wzbierały w nim miłosne uczucia wobec majestatu prezydenta.

Ale przecież nie tylko za to kochał Wasia Kudrimow prezydenta Federacji – wołowa skóra nie pomieściłaby wszystkich źródeł jego tkliwych uczuć. Kochał Wasia towarzysza prezydenta za to, że ten określił rozpad ZSRR jako „największą tragedię XX wieku, największe nieszczęście ojczyzny”. I za to, że Putin przywrócił melodię hymnu radzieckiego jako hymn FR, oraz czerwony sztandar jako flagę armijną. I za to, że reaktywował „psychuszki” represyjne dla pyskujących kontrkremlowców – pierwszą wsadzono do wariatkowa dziennikarkę-opozycjonistkę, Larissę Arap. I za mnóstwo innych pięknych rzeczy, jak choćby wysłanie przez prezydenta na lodowy biegun samego szefa FSB, Nikołaja Patruszewa, żeby ten zatknął tam flagę rosyjską. Tylko, kurwa, łącznościowcy się nie popisali, bo kiedy Patruszew chciał złożyć meldunek i życzenia urodzinowe dla Władimira Władimirowicza, firmowy kagiebowski sprzęt odmówił posłuszeństwa, więc jenerał musiał skorzystać z telefonu satelitarnego użyczonego przez amerykańskich polarników. „- Job twoju mat'!”- obsobaczył Kudrimow macierz elektroniki firmowej, która widocznie dostała jakiegoś żydowskiego wirusa w dniu tak podniosłym.

* * *

Szef Wydziału Historii Uniwersytetu Ottawskiego, profesor Dan Bready, był lekko szpakowatym pięćdziesięciolatkiem wyglądającym jak czterdziestolatek, i to on – dopiero on – rozbudził libido Klary, chociaż miał trzydzieści lat więcej niż ona. Ich pierwsze dialogi tyczyły poletka, które Klara Mirosz chciała uprawiać studiując. Oznajmiła, że z historii gatunku „homo sapiens” interesuje ją przede wszystkim półgatunek „femina sapientissima” alias „mulier sapientissima”, czyli genialne kobiety, które zasłużyły się dla ludzkości nie mniej niż mądrzy mężczyźni. Profesor spytał więc:

– Czy jest pani feministką?

– A czy pan ma coś przeciwko feminizmowi, profesorze?

– Nie, pytam gwoli porządku.

– Gwoli porządku odpowiem panu, iż nie jestem feministką, chociaż uważam, że gdyby faceci zachodzili w ciążę, aborcja byłaby sakramentem już przed czasami Średniowiecza, a dzisiaj byłaby we wszystkich punktach globu prawem konstytucyjnym.

– Cóż, to zupełnie możliwe. Jestem tego samego zdania, panno Mirosc.

– Mirosz.

– Mi… Miroś… no cóż, pękam, to trudne. Czy nie możemy przejść na „ty”? Jestem Dan.

– Okey, Dan, jestem Klara.

Inteligencja płciowa Dana Bready'ego, czyli hormonalna energia samczego sprytu – sprytu starzejącego się drapieżnika, który chce grasować, bo rutyna małżeńska wychodzi mu już nosem i ego kiśnie w nudnym łożu – kazała panu B. zaproponować Klarze wariantowy temat jej pierwszej pracy semestralnej, do wyboru dwie kwestie, obie tyczące głośnych dam, dwóch babskich ikon: twórczość Virginii Woolf lub twórczość Hannah Arendt. Łatwo przewidział, że Klara nie wybierze sławnej powieściopisarki – starczyło tylko bąknąć kilka zdań o „interesującym fenomenie antysemityzmu pani Woolf”. Przewidział również co z życia sławnej filozofki, socjolożki i politolożki najbardziej zainteresuje Klarę. Że nie będą to częściowo kultowe, a częściowo kontrowersyjne rozważania, które wielka dama filozofii XX stulecia poświęciła problemom totalitaryzmu, nacjonalizmu, rasizmu i rewolucji, bądź kondycji egzystencjalnej, degeneracji systemów politycznych, upadkowi autorytetów czy banalności zła. Ani miotanie się niezrównanej Hani między prawicowym konserwatyzmem a rebeliancką lewicowością, między teorią państwa a teorią narodu, między świętym Augustynem a Jaspersem, lub między grecką „polis” a obozem koncentracyjnym. Liczył, że Klara zainteresuje się głównie romansem młodziutkiej żydowskiej studentki filozofii z dużo starszym wykładowcą filozofii na jej uczelni – i trafił bez pudła.

Roku 1924, na niemieckim uniwersytecie w Marburgu, genialny filozof Martin Heidegger (żonaty ojciec dwóch synów) przyuważył początkującą studentkę, osiemnastoletnią pannę Arendt, i wziął jej czarne płomienne oczy tudzież resztę skarbów do łóżka. Zachowała się jego korespondencja miłosna, fragmentami wysublimowana łacińsko („Arno, volo ut usis”- „Kocham cię, pragnę, byś była”), a czasami bardziej przyziemna literacko („Może byś wpadła jutro za kwadrans dziewiąta. Naciśnij dzwonek, kiedy zgaśnie światło w moim pokoju”). Notabene – analogiczny melanż wyżyn i nizin dają listy Heideggera do innych jego młodziutkich uczennic (np. do Elisabeth Blochmann), które czarował swą charyzmą scjentyczną i genitalną. Duch chrześcijaństwa, tak silny filozoficznie w twórczości wielkiego goja lubiącego rozdziewiczać płonące chęcią żydowskie studentki, kwitował wokół ich związku, stąd doktorat dwudziestodwuletniej Hani nosi tytuł: „O pojęciu miłości u świętego Augustyna” i jest cały hołdem dla kochanka, który imponował jej bardzo. Przestał jej bardzo imponować, kiedy został sympatykiem Hitlera oraz członkiem NSDAP (1933). Wyfrunęła wtedy za ocean, by zdobywać sławę na uczelniach chicagowskich i nowojorskich. Ale nigdy nie przestała tkliwie myśleć o pierwszym kochanku.