Выбрать главу

Popijałem powoli herbatę.

— A nie wydasz?

— Naturalnie, że nie — odparł nieco zirytowany. — Czy sprawiłbym sam sobie tyle kłopotów, gdybym miał taki zamiar? Nie, mój synu, w tym bastionie najciemniejszych wieków w historii ludzkości, dla ciebie przywracam do życia liczący już przeszło dwa tysiące lat zwyczaj naszego kościoła nazywany azylem. Dawno temu, w zamierzchłych czasach, kościół na planecie naszych przodków był potęgą samą dla siebie, potęgą polityczną dysponującą ogromną siłą, a jednak rozdzieloną od władzy świeckiej, ponieważ winniśmy byli naszą lojalność nie królom lecz Bogu. Przede wszystkim przestępcy polityczni, ale praktycznie każdy, kogo ścigano, mógł wbiec do kościoła czy katedry i poprosić o prawo azylu, a kościół chronił taką osobę przed ziemską, doczesną zemstą. Cóż, ty również prosisz o azyl i jak ja, jako chrześcijanin, mógłbym ci go odmówić? I tak już zresztą miałem powyżej uszu tej bezbożnej tyranii. A poza tym — dodał, uśmiechając się i mrugając do mnie — od dziesięciu lat nudzę się śmiertelnie.

Roześmiałem się i dopiłem resztkę herbaty, a on napełnił ponownie moją filiżankę.

— No dobrze — powiedział, siadając ponownie — co chcesz teraz uczynić?

— Chcę przywrócić Ti do pierwotnego stanu — odrzekłem — a poza tym, chciałbym zakończyć swoje szkolenie. Powiedziano mi, iż jestem co najmniej w klasie panów i chciałbym rzeczywiście osiągnąć taki poziom. Chcę uzyskać tyle, ile tylko jest możliwe, jeśli chodzi o moc Wardena. Skinął głową.

— To całkiem rozsądne. A taki, iż postawiłeś Ti na pierwszym miejscu i bardzo skomplikowałeś swoją ucieczkę, zabierając ją ze sobą, świadczy na twoją korzyść. Załóżmy jednak, że uda mi się doprowadzić cię do dziedziny Moab, do tej szalonej grupy tam żyjącej, i że uzyskasz całą tę moc, do której jesteś potencjalnie zdolny. Załóżmy, że będziesz czymś więcej niż panem… może rycerzem. Co wówczas?

— No cóż… — Zastanawiałem się nad tym pytaniem, które przecież zostało uczciwie posła wionę. Co tak naprawdę chciałem zrobić? Czego dokonać? — Myślę, iż pewnego dnia, jeśli już będę taką moc posiadał, wrócę do dziedziny Zeis i uczynię ją moją. Polem… cóż, zobaczymy.

Roześmiał się.

— Masz więc ambicje zostać rycerzem, hę? Cóż, możliwe, że ci się uda, Cal. Możliwe, że ci się uda… Wpierw jednak to, co najważniejsze. Musimy uzyskać pomoc dla ciebie, musimy uzyskać pomoc dla Ti, a polem musimy doprowadzić was bezpiecznie do Moab.

Skinąłem głową, poważniejąc i tracąc dobre samopoczucie. Miło jest snuć marzenia, ale rzeczywistość to ubłocony nagus popijający herbatę przy ognisku.

— Jak już wspomniałem, mszę przodem — powiedział ojciec Bronz. — Mam tu trochę zapasów, których powinno wam starczyć na kilka dni. Wydaje mi się, że skoro udało wam się uniknąć zasadzek i patroli do tej pory, to i potraficie się ukryć jeszcze przez jakiś czas.

— A co potem? — naciskałem, niezbyt zachwycony faktem, iż wydarzenia mogą się wymknąć spod mojej kontroli i czując się trochę bezradnym.

Uśmiechnął się.

— Kiedy już dotrę do tej dziedziny, potrafię zyskać życzliwość i pomoc, a prześlę również informacje do pewnych zainteresowanych stron i osób. Przygotuję miejsce naszego spotkania i stamtąd będziemy działać dalej.

— Pewnych stron i osób? Sądziłem, iż ten totalnie kontrolowany świat nie zniósłby żadnego ruchu oporu.

— Och, to nie jest żaden ruch oporu — odrzekł. — Zaiste, nie. To po prostu dzicy.

Rozdział piętnasty

ROZMOWA

Dwa dni, dłuższe i bardziej nerwowe niż jakiekolwiek inne od czasu rozpoczęcia tej wędrówki, spędziłem całkowicie bezczynnie w pobliżu miejsca, w którym natknąłem się na Ojca Bronza. Rzeczywiście musiałem mu chyba ufać bardziej teraz niż na samym początku. Nie miałem szczególnego wyboru, ale skoro do tej pory nie ujrzałem ponurej gęby Artura, to na pewno nie Bronz będzie tym, który mnie wyda. Martwiłem się raczej tym, czy nic mu się nie przydarzy, nim będzie miał szansę mi pomóc.

Moje zamartwianie się było zapewne niepotrzebne. Pozycja Bronza na Lilith, choć może i nie wyjątkowa, była niewątpliwie godna pozazdroszczenia. Jeździł, gdzie chciał, robił, co zechciał i nie odpowiadał przed nikim, nawet nie przed swoimi przełożonymi w kościele. Był znaną osobą w dziedzinach, gdzie witano go chętnie i gdzie nic mu nie zagrażało. Jako przyjaciel księcia i większości najpotężniejszych rycerzy centralno-wschodniego regionu olbrzymiego i jedynego kontynentu Lilith, nie musiał się obawiać nawet najgroźniejszych z psychopatów, bowiem i oni czuli respekt przed tymi, którzy byli potężniejsi od nich samych. Ceną jednakże było to, że chociaż sam był panem, nie stanowił zagrożenia dla niczyjej pozycji. Jako ksiądz, szczerze troszczył się o pokrzywdzonych. Chciał być pośrednikiem pomiędzy elitami w zamkach i dworach a pionkami skazanymi na wieczną niewolę i służbę. Jego przesłanie mówiące o wszechpotężnej istocie, która obiecuje rajskie życie w zaświatach tym, którzy sprawowali się dobrze w życiu doczesnym, przemawiało do klas rządzących. Każda zresztą oficjalna religia potrafiła zawsze trafić do takich grup. A przecież ta jego wiara, niezależnie jak błędna i w niewłaściwym kontekście użyta, była jedyną ostoją pozwalającą pionkom zachować zdrowe zmysły, była ich jedyną nadzieją. Cierpieli oni na Lilith pod rządami bezwzględnej tyranii; klasa rządząca odporna zaś była na wszelką rewolucję, bowiem masy nie posiadały zdolności korzystania z mocy Wardena.

Bronz wrócił późnym wieczorem drugiego dnia, zmęczony, ale zadowolony.

— Wszystko załatwione — oznajmił. — Musimy jedynie troszkę popodróżować. Miejsce spotkania leży w odległości dwóch dni jazdy, a tyle właśnie mamy czasu. To niewiele, biorąc pod uwagę patrole, a oni na nas nie poczekają. Ruszajmy więc.

— Teraz? — spytałem, odnosząc wrażenie, że mnie poganiają, tym bardziej że ostatnie dwa dni spędziłem na zupełnej bezczynności. — Jest już prawie całkiem ciemno, a ty wyglądasz na wykończonego. Nie chciałbym cię stracić… zwłaszcza teraz.

Uśmiechnął się słabo.

— Tak, teraz. Mam trochę słomy i pościel, będziemy więc mogli ukryć Ti, a przy odrobinie wysiłku ukryjemy i twoje wielkie cielsko. Masz jednak trochę racji — jestem śmiertelnie znużony po tych pięciu dniach posługi religijnej, które musiałem zmieścić w dwóch, i po tych zwyczajowych już rozmówkach politycznych. Dlatego właśnie musimy wyruszyć natychmiast. Ty będziesz powoził, a ja się zdrzemnę.

Zaskoczył mnie.

— Ja? Przecież pogania się te przeklęte stwory, przemawiając do nich w stylu wardenowskim! Ja tego nie potrafię!

— Och. Sheeba to takie miłe stworzonko — odparł Bronz swobodnym tonem. — Nie trzeba jej specjalnie poganiać, a kiedy już minie skrzyżowanie i przez następnych trzydzieści kilometrów nie będzie miała powodów, żeby gdziekolwiek skręcać, poczłapie sobie spokojnie naprzód.

— To do czego ja ci jesieni potrzebny? — spytałem, ciągle jeszcze niepewny.