Выбрать главу

– Nawiasem mówiąc: to, co nam dostarczają, trudno nazwać czystym powietrzem…

– Ale co by się stało, gdyby nagle zamknięto nam dopływ! Jakie jest, takie jest, ale… zawsze to powietrze! A pan chce wywołać swoją książką wrażenie, że…

– Ja nie wspominam ani słowem o pochodzeniu powietrza w Kloszu, o którym piszę! – zawołał Autor triumfalnie. – Ani słowem! Wystrzegam się wszystkich aluzji do tej sprawy!

– Pan nie docenia wyobraźni czytelników… – Wydawca uśmiechnął się smutnie. – Wystarczy, że napisze pan: „powietrze cuchnie", a oni sobie natychmiast dośpiewają: że Zarząd nieudolny, że takim smrodem musimy oddychać… A stąd już tylko krok do konkluzji że niepełnowartościowe powietrze płynie do nas z Klosza A-l, i to nie za darmo…

– Bo też tak jest, Redaktorze. Pan mówi o realnej rzeczywistości. Moja powieść ani słowem nie wspomina o czymś podobnym – uśmiechnął się chytrze Autor.

– Ale skojarzenia, skojarzenia! – Wydawca gestykulował żywo, w podnieceniu. – U czytelnika powstaje podświadomy łańcuch skojarzeń, którego pierwszym ogniwem jest hasło: „zła atmosfera", a ostatnim „ci oszuści z A-l".

– Trudno odmówić prawidłowości tym skojarzeniom – mruknął Autor ze złośliwym uśmieszkiem. – Ale to nie jest wina mojej książki!

– Tej książki jeszcze nie napisałem, a skojarzenia od dawna funkcjonują.

– Nie wolno ich podsycać! Czy wyobraża pan sobie, jaki skutek mogłoby to wywołać? Gdyby nasi dostawcy z A-l obrazili się na nas i zamknęli zawory rurociągów? Kto byłby za to odpowiedzialny? Pan? Ja? Nie! Wszyscy mieliby pretensję do Zarządu!

– Powtarzam, drogi mój Wydawco, że nie zamierzam podcinać gałęzi, na której obaj, wraz z innymi, siedzimy. Z zamierzonej przeze mnie powieści nie będzie wcale wynikało, że ktoś…

– Ale sugeruje pan – przerwał Wydawca gwałtownie – że mamy złe powietrze i że, być może, na zewnątrz Klosza jest lepsze! W dzisiejszych czasach ludzie już z trudem odróżniają fantazję od rzeczywistości! Świat tak się nam ostatnio skomplikował! Ludzie gotowi są uwierzyć w pańską fantazję, a w każdym razie idea taka tkwi w ich podświadomości, wywołując podejrzenie, iż na zewnątrz powietrze jest naprawdę lepsze niż to, które dostajemy. Stąd już tylko krok do absurdalnego posądzenia, że nasi dostawcy pobierają czyste powietrze po prostu z zewnątrz, a nam pompują częściowo zużyte spod swego Klosza.

– Pan powinien sam pisać fantastykę, drogi Redaktorze! – zauważył Autor z uznaniem. – Co za wyobraźnia!

– Widzi pan, jak łatwo można dojść do niebezpiecznych wniosków.

Czy zastanowił się pan, jak fatalne wrażenie wywołałyby takie posądzenia? Jakie trudności miałby nasz Zarząd Klosza podczas pertraktacji w sprawie przedłużenia kontraktów na dostawę powietrza z A-l?

– A może by tak… spróbować wywiercić małą dziurkę w naszym Kloszu? – uśmiechnął się Autor.

– Tylko w pańskiej fantastycznej rzeczywistości możliwe są takie proste rozwiązania. Żyjemy w realnym świecie faktów. Gdy nam zakręcą zawory, znikąd nie dostaniemy ani grama powietrza. A co do wiercenia… Pamięta pan, jak to było z tą mikroszczeliną powstałą w ścianie Klosza, w sektorze czternastym, dwa lata temu? Zaczął się sączyć jakiś cuchnący dym czy gaz, a konserwatorzy łatający przeciek musieli pracować w maskach! Co na to pańska wyobraźnia?

Autor podrapał się w czubek głowy i milczał przez chwilę.

– No, wie pan… Gdybym miał rozwijać tę myśl, na pewno znalazłbym jakieś wyjście… Oczywiście na gruncie fantastyki…

– Jakie na przykład? – nalegał Wydawca.

– No, powiedzmy… że ci, którzy dostarczają nam powietrze, i którym zależy na utrzymaniu nas w zależności bez względu na jakość przysyłanego produktu, postarali się o to, abyśmy zbyt łatwo nie odkryli prawdy.

– Cóż takiego mogliby zrobić?

– Mogli, na przykład, nadbudować nad naszym Kloszem drugi, nieco większy… Albo po prostu rozpiąć taki wielki namiot pneumatyczny… Przestrzeń między Kloszem a namiotem wypełnili gryzącym dymem, żebyśmy nie mogli zbyt łatwo odkryć, iż da się czerpać powietrze z zewnątrz, bez ich pośrednictwa.

– Sądzi pan, że są aż tak perfidni?

– Kto? O kim pan mówi? – Autor skrzywił się ironicznie. – Przez cały czas mówimy wszak o wymyślonym świecie, nie mającym odpowiednika w naszej rzeczywistości.

– Noo… tak… – zmieszał się Wydawca. – Ale sam pan widzi, jak sugestywne mogą być takie fantastyczne wizje. Krótko mówiąc wy, pisarze, jesteście niebezpieczni przez tę siłę sugestii… Taak… A co do pańskiej książki… Kupię ją, oczywiście. Stawka jak zwykle, a jeśli chodzi o nakład, sam pan rozumie… To nie tylko ode mnie zależy, mam ograniczony limit… Może… dwadzieścia tysięcy?

– Myślę, że co najmniej czterdzieści – powiedział Autor z kamienną twarzą.

– Proszę mnie zrozumieć! Mam dość szczupły fundusz do podziału pomiędzy takich jak pan! Mam tutaj całą szafę maszynopisów… Każdy pisarz musi z czegoś żyć! Proszę mieć wzgląd na kolegów, którzy są w podobnej sytuacji… No więc dobrze: trzydzieści tysięcy. Zgoda?

– Zgoda. A jeśli potrzebuje pan podkładki do niewydania tej książki, to mogę wymyślić jeszcze parę przejrzystych aluzji…

– Nie trzeba, nie trzeba… Wystarczy to, co pan opowiedział. Mam znakomitego recenzenta, który wywlecze wszystkie wieloznaczne fragmenty tekstu i da nam pełne uzasadnienie do niewydania książki w trzydziestu tysiącach egzemplarzy…

– W jakim terminie może mi pan nie wydać tej książki?

– Normalnie. Nie wydam jej w ciągu roku od nieprzyjęcia maszynopisu. Tylko proszę pamiętać, że powinien pan dostarczyć wszystkie egzemplarze! Co do jednej kopii! x

– Oczywiście. Pan kupuje prawo do niewydawania tej książki, ja dostaję swoje honorarium i rozstajemy się w zgodzie, jak zwykle… Wprawdzie, gdyby pan nie wydał jej w czterdziestu tysiącach, miałby pan dodatkową oszczędność papieru, przynajmniej na papierze.

– Tak, ale tu decyduje limit finansowy. Wie pan przecież, że muszę dopłacać do tych książek, które wydaję, a których nikt nie chce kupować…,- Myślałem, że w przypadku wydania książki koszty ponosi autor?

– O nie, niezupełnie. Autor wydanej książki wpłaca tylko równo wartość honorarium. Resztę pokrywa wydawca. Tak czy owak – zawsze mamy deficyt.

– A… moja zaliczka? – bąknął Autor mimochodem.

– Jak zwykle, w ciągu dwóch tygodni od podpisania umowy. Czy… wolno spytać, co pan zrobi z taką furą pieniędzy, Autorze drogi?

– Wie pan, zamierzam kupić sobie… takie długie wiertło o średnicy co najmniej pół cala, z diamentową końcówką. Chyba będę musiał popytać na bazarze, bo w sklepach ostatnio zupełnie nie mają wierteł…

UTOPIA

Kartka leżała na biurku od trzech dni. Thomas Q. Empty, pisarz, zasiadał nad nią codziennie i od rana do wieczora – z przerwami na posiłki – wpatrywał się w biel papieru nie skalaną jednym słowem. Nie ma gorszej rzeczy na świecie, powtarzał sobie, niż pisanie na zamówienie.

Tydzień temu przystał lekkomyślnie na propozycję zaprzyjaźnionego redaktora, a dziś mijał ustalony termin. Nie wypadało się wycofać. Tymczasem – jak na złość – żadnego pomysłu, ani śladu jakiejkolwiek koncepcji.

Zawiodły skuteczne zazwyczaj sposoby – jak wertowanie cudzych utworów, wielogodzinne studiowanie płaszczyzny sufitu czy kontemplacja damskiego aktu wiszącego naprzeciw biurka. Tom rozpaczliwie wodził spojrzeniem po ścianach i sprzętach, próbując uczepić się jakiegoś szczegółu, uchwycić jakieś wspomnienie, przywołać skojarzenie, które pozwoliłyby sklecić pierwsze zdanie.