Выбрать главу

– To bardzo odległa przyszłość.

– No dobrze, powiedzmy, że przyszłe pokolenia poradzą sobie z terroryzmem, z moralnym rozpasaniem, z niepokojami społecznymi, środowiskiem, urbanizacją, komunikacją… Zgoda. Ale… w nakreślonym przez ciebie obrazie świata… brak mi pewnych elementów…

– Trudno, abym w jednej nowelce przedstawił pełny obraz. To tylko migawka, fragment tego nowego, lepszego świata – bronił się Tom.

– Hm… Ale skoro już nasze pokolenie nawiązało tak liczne kontakty międzyplanetarne… Jeśli tak wielu gości z innych układów gwiezdnych przybywa do nas teraz, pomimo naszych bieżących kłopotów… Czy nie sądzisz, że idealny świat, który sobie wyobraziłeś, będą… jeszcze liczniej odwiedzać? A w twoim opowiadaniu nie widać ani jednego z nich. W opisanym przez ciebie krajobrazie nie ma Procjan, Syrian, Aldebarańczyków…

– Chciałem przedstawić świat, który wyzbył się wszystkich kłopotów, ale jeśli sądzisz, że…

– Sądzę, sądzę – uśmiechnął się redaktor przesuwając maszynopis w stronę autora. – Tradycyjna ziemska gościnność nigdy nie pozwoliłaby nam wyprosić gości. Nie może ich nie być w przyszłym świecie, bo mógłby ktoś pomyśleć, że zamierzamy ich wygonić, albo zrobić coś jeszcze gorszego.

– Szczerze mówiąc, nie próbowałem sobie wyobrazić szczegółowo, w jaki sposób można by osiągnąć tę utopię… A co do przybyszów… – zawahał się Tom. – Czy nie sądzisz, że z czasem mogliby… sami odlecieć?

– Z takiego idealnego świata jak ten twój? – roześmiał się szczerze redaktor. – Fantasta, psia… hm… tego.

CHRZEST BOJOWY

Pojazd zwolnił i podjechał do krawężnika, lecz nie zatrzymał się, wyskakiwali więc w biegu, kolejno, przez tylny właz. Cuddy odruchowo liczył sylwetki nurkujące w prostokąt włazu. Zeskoczył ostatni, potykając się na powybijanej kostce bruku. Stopy w miękkim obuwiu boleśnie odczuły zetknięcie z kamieniem. Na poligonie ćwiczyli w pełnym stroju bojowym, w mocnych butach o twardej podeszwie…

Pojazd trzasnął klapą włazu, przyspieszył ostro, spaliny otoczyły Cuddy'ego burym obłokiem, poprzez cienką dzianinę owiały gorącem jego plecy. Zawierciło w nozdrzach duszącym smrodem, zaszczypało pod powiekami.

Łzawymi oczyma poszukał towarzyszy. Biegli truchtem w równych odstępach, widział ich jako ruchome plamy przesuwające się na tle innych, nieruchomych plam, wielobarwnych, o dziwacznych kształtach widniejących na spękanym tynku starych budynków. Przetarł palcami oczy, obraz wyostrzył się, tamci znikali właśnie kolejno w czeluści półotwartej bramy. Od ostatniego dzieliło go nie więcej niż dwadzieścia kroków. Obejrzał się. Pojazd z hałasem skręcił za narożny budynek, uliczka znów była pusta i cicha. Spróbował podbiec w stronę bramy, lecz stopa, skręcona podczas zeskoku, bolała przy każdym stąpnięciu.

Przez kilka sekund pozostawał w odludnym zaułku, po raz pierwszy sam na sam z wrogim światem, czując się jakby nagi i bosy – bez normalnych osłon, bez broni… Ta krótka chwila – zanim dopadł cienia bramy – dała mu przedsmak czekającej go próby. Utykając przemierzył ciemny kwadrat podwórka, sień przeciwległej oficyny, kilka szczerbatych schodków, uchylone drzwi…

Wnętrze mieszkania wypełniał swojski zapach, dobrze znany z ośrodka treningowego, zmieszany z innym jeszcze, obcym, lecz przywodzącym skojarzenie z czymś dawno zapomnianym. Odetchnął głęboko, poczuł się znów pewnie i bezpiecznie. Towarzysze otaczali kołem stół, na którym leżał barwny plan miasta oświetlony nisko opuszczoną sufitową lampą.

– Wszyscy? – upewnił się trener. – No to zaczynamy. Jesteśmy tu, w tym miejscu!

Wieniec głów osadzonych na mocnych, barczystych korpusach pochylił się nad stołem, wszystkie oczy odnalazły punkt wskazany pałeczką. Od czarnego trójkąta wrysowanego w blok zabudowań rozpoczynało się sześć różnobarwnych linii kluczących ulicami i zbiegających się w punkcie oznaczonym czerwonym kółkiem.

– Ostatnia okazja, by sobie przypomnieć trasę. Startujecie w minutowych odstępach. Żadnych biegów! Spokój i opanowanie. Czas będzie dokładnie mierzony. Zmiana trasy – tylko w wyjątkowych sytuacjach. Macie trochę szczęścia, o tej porze najłatwiej przejść. Kieszenie puste?

Odmruknęli niecierpliwie, kiwając głowami.

– Przypominam – ciągnął trener – że to już nie żaden zasrany poligon, tylko zadanie testowe w warunkach operacyjnych. Nie podaję granic stref ani położenia naszych punktów obserwacji, bo nie musicie ich znać. Macie osiągnąć cel nie wchodząc w kolizję z nikim – ani z ludźmi, ani z Nimi. Zresztą Oni mogą być wszędzie i sam diabeł ich nie odróżni, dopóki się nie skroplą. Ćwiczenie ma na celu rozpoznanie sytuacji bieżącej, a także oswojenie was z terenem i przełamanie strachu… Tak, tak! Strachu! Wiem, że się boicie tego pierwszego kontaktu, to normalne. Chodzi o to, by wasz strach przerodził się w zdrową nienawiść. Dlatego musicie otrzeć się o Nich, przeniknąć między Nimi bez drgnienia powiek, bez napinania mięśni. Ten, kto przejdzie i dotrze do celu, nie będzie trząsł tyłkiem podczas akcji. A nie każdemu się udaje! Jedynka, start!

Pierwszy z grupy wyprostował się, rzucił spojrzenie na pozostałych i bez słowa zniknął za drzwiami.

Trener zgasił lampę i odsłonił okno. Wychodziło na spory placyk pogrążony w gęstniejącym mroku. W pobliżu środka placu, pośród krzewów okalających mały skwer można było dostrzec jakiś ruch w ciemnościach. Od brzegów placu ku jego środkowi przemykały, pojedynczo lub po kilka na raz, cienie ludzkich sylwetek zdążające promieniście ku centralnej, ciemniejszej od cienia, rozległej pulsującej plamie. Niektóre krążyły wokół niej, jakby wahając się czy opierając sile zmuszającej je do zbliżenia, lecz w końcu wszystkie znikały, jak wessane, w ową plamę na środku, ruchliwą, rozdymającą się, żywą…

– Jądro kondensacji – powiedział trener patrząc przez okno na plac. – Ale to jeszcze nic groźnego.

Patrzyli, stojąc nieruchomo wzdłuż parapetu okna. Cuddy poczuł znowu – już po raz drugi w tym dniu – dreszcz chłodnego niepokoju. Tam, za szybą, w odległości kilkudziesięciu metrów kłębiło się Nieznane: tajemnicze zjawisko, rodem nie wiadomo skąd, wroga siła bezcieleśnie zstępująca na tę nieszczęsną planetę, by w wyjątkowo perfidny sposób brać we władanie ciała jej prawowitych mieszkańców.

– Dwójka! – zakomenderował trener.

Drugi wymaszerował dziarsko, sprężyście, lecz już po chwili mogli widzieć za oknem jego niepewne, lękliwe przemykanie na miękkich nogach, skrajem placu, pod murami – byle z dala od owego ciemnego jądra, zniewalającego i przyprawiającego o dreszcz strachu.

– Źle, zupełnie źle… – powiedział trener półgłosem i uśmiechnął się pobłażliwie. – Nie wolno tak rzucać wzrokiem na wszystkie strony, tak się skradać… Trzeba spokojnie, nie za luźno, ale i nie za sztywno… To przychodzi z czasem, w miarę oswajania się ze środowiskiem. To wreszcie zupełnie prosta sprawa, ale nowicjuszom wydaje się, że są wciąż w centrum uwagi otoczenia…

Cuddy czuł nie słabnący ból w kostce. Byle trener nie zauważył kontuzji… pomyślał z lękiem. Chciał mieć za sobą tę próbę, pragnął tego gorąco. Fizycznie czuł, jak jego pierwotny lęk przeradza się w żądzę czynu,'walki, w ową nienawiść, o której tak często wspominali trenerzy. Uczucie to rodziło się w nim już od dawna – od wielu lat, jak sięgnął pamięcią. Wiedział, że to przez Nich świat tej planety jest tak ponury, groźny, mroczny… To przez Nich wszystkie lata, które pamięta, spędził w odludnych miejscach, na ćwiczebnych poligonach, doskonaląc się w sztuce walki z Nimi…