Выбрать главу

I jak inaczej wyjaśnić stosy żużla pozostałe po tak wielu antenach radiowych, które widział po drodze?

— A co rząd robi w tej sprawie? — zapytał z przejęciem Von Kleek.

“Bajki” — pomyślał Gordon. Jego kłamstwa będą się stawać coraz bardziej zawiłe w miarę trwania podróży, aż wreszcie ktoś go na nich przyłapie.

— Została jeszcze garstka uczonych. Mamy nadzieję znaleźć w Kalifornii urządzenia umożliwiające produkcję i wystrzeliwanie rakiet orbitalnych.

Pozwolił im domyślić się implikacji.

Miny jego rozmówców wyrażały rozczarowanie.

— Gdyby tylko było można strącić te cholerne satelity wcześniej — wtrącił się burmistrz. — Pomyślcie o wszystkich tych samolotach, które stoją tam bezużytecznie! Czy potraficie sobie wyobrazić, jak by się zdziwiła następna banda holnistów znad cholernej Rogue River, gdyby się przekonała, że my, farmerzy, mamy wsparcie amerykańskiego lotnictwa i kilka skubanych A-10!

Krzyknął głośno i zaczął wykonywać dłońmi ruchy naśladujące nurkowanie samolotów. Następnie zaprezentował całkiem udaną imitację karabinu maszynowego. Gordon roześmiał się wraz z całą resztą. Niczym chłopcy pogrążyli się na chwilę w marzeniach o ocaleniu i władzy spoczywającej w rękach porządnych ludzi.

Teraz, gdy wyglądało na to, że burmistrz i inspektor pocztowy zakończyli już służbową rozmowę, wokół zgromadzili się inni ludzie. Ktoś wyciągnął harmonijkę ustną. Johnny’emu Stevensowi wręczono gitarę. Okazał się całkiem utalentowany. Wkrótce śpiewano już sprośne piosenki ludowe i stare komercyjne hity.

Nastrój był znakomity. Nadzieja wisiała w powietrzu niczym zawiesina w ciepłym, ciemnym piwie. Smakowała przynajmniej równie dobrze jak ono.

Dopiero późnym wieczorem usłyszał to po raz pierwszy. Gdy wracał z ubikacji — uradowany, że w Cottage Grove zachowano w jakiś sposób kanalizację, choćby nawet napędzaną tylko siłą grawitacji — Gordon zatrzymał się nagle obok schodów od zaplecza.

Dobiegł go jakiś dźwięk.

Zgromadzeni przy kominku śpiewali: “Zbierzcie się posłuchać opowieści, opowieści o fatalnej wędrówce…”

Uniósł lekko głowę. Czy ten szmer stanowił tylko twór jego wyobraźni? Dźwięk był cichy, a Gordonowi i tak już szumiało w głowie od wypitego piwa.

Dziwne, intuicyjne wrażenie, które odczuwał jakby gdzieś u podstawy szyi, nie chciało go jednak opuścić. Sprawiło, że się odwrócił i zaczął wspinać się w górę po stromych schodach do budynku wznoszącego się nad znajdującym się w piwnicy pubem.

Na półpiętrze wąską klatkę schodową oświetlała słaba świeczka. Radosne głosy rozśpiewanego, podpitego towarzystwa ucichły za jego plecami, gdy wchodził powoli i ostrożnie po trzeszczących stopniach.

Kiedy dotarł na szczyt schodów, znalazł się w mrocznym korytarzu. Nasłuchiwał bezowocnie przez — jak mu się zdawało — długi czas. Po kilku chwilach odwrócił się, składając wszystko na karb przeciążonej wyobraźni.

I wtedy usłyszał to znowu.

…seria słabych, niesamowitych dźwięków, na samej granicy słyszalności. Przywołane przez nie na wpół zatarte wspomnienia sprawiły, że po plecach Gordona przebiegły ciarki. Nie słyszał nic takiego od… od bardzo, bardzo dawna.

Na końcu zakurzonego korytarza w słabym świetle rysowała się spękana futryna drzwi. Podszedł do nich cicho.

“Blup!”

Dotknął zimnej metalowej gałki. Nie była zakurzona. Ktoś już był w środku.

“Ła-ła…”

Nie czuł ciężaru rewolweru — gdyż pozostawił go w pokoju w rzekomo bezpiecznym Cottage Grove — a to sprawiało, że czuł się na wpół nagi, gdy obrócił gałkę i otworzył drzwi.

Zakurzony brezent pokrywał ustawione w stosy skrzynie wypełnione najróżniejszymi rzeczami: mnóstwem opon, narzędziami, nawet meblami. Tubylcy zgromadzili ten skarbiec z myślą o niepewnej przyszłości. Za jednym z szeregów znajdowało się źródło słabego, migotliwego światła. Słychać było ciche głosy szepczące z niecierpliwym podnieceniem. I ten dźwięk…

“Blup. Blup!”

Gordon skradał się wzdłuż stosów pokrytych pleśnią pak, przypominających niestabilne urwiska zbudowane z prastarych skał osadowych. W miarę jak zbliżał się do końca szeregu, odczuwał narastające napięcie. Łuna obejmowała coraz większą przestrzeń. Było to zimne światło, któremu nie towarzyszył żar.

Klepka w podłodze zaskrzypiała pod jego stopami.

Pięć twarzy wyglądających w niezwykłym świetle jak wypukłe płaskorzeźby zwróciło się nagle w górę. Gordonowi zaparło na chwilę dech w piersiach. Zobaczył, że to dzieci. Spoglądały na niego z pełną przerażenia czcią — tym większą, że niewątpliwie go rozpoznały. Oczy miały szeroko otwarte. Nie poruszyły się.

Gordona jednak nie obchodziło nic poza pudełkowatym przedmiotem, który leżał na owalnym dywaniku w środku tego małego zgromadzenia. Nie mógł uwierzyć własnym oczom.

Wzdłuż dolnej krawędzi ciągnął się szereg maleńkich guzików. Na środku znajdował się płaski, szary ekran lśniący perłową poświatą.

Różowe pająki wyłaziły z latających talerzy i posuwały się władczym krokiem przez ekran w rytm chrzęszczącego marsza. Gdy docierały bez oporu do jego dolnej krawędzi, beczały na znak triumfu, po czym ich szeregi przegrupowywały się i atak zaczynał się od nowa.

Gordonowi zaschło w gardle.

— Skąd… — wydyszał.

Dzieci podniosły się. Jeden z chłopców przełknął ślinę.

— Słucham pana?

Gordon wskazał palcem urządzenie.

— Skąd, na wszystko, co święte, to macie? — Potrząsnął głową. — A co ważniejsze… skąd macie baterie!

Jedno z dzieci rozpłakało się.

— Proszę pana, nie wiedzieliśmy, że to coś złego. Timmy Smith powiedział nam, że to tylko gra, w jaką bawiły się dawniej dzieciaki! Znajdujemy je wszędzie, ale nie chcą już działać…

— Kto to jest Timmy Smith? — zapytał Gordon.

— Jeden chłopak. Jego tata od paru lat przyjeżdża z Creswell z pełnym wozem towaru. Timmy zamienił tę jedną grę na dwadzieścia starych, które znaleźliśmy i które nie działały.

Gordon przypomniał sobie mapę, którą wczesnym wieczorem oglądał w pokoju. Creswell leżało niedaleko stąd na północ, nieopodal trasy, którą zamierzał udać się do Eugene.

“Czy to możliwe?” Poczuł nadzieję zbyt nagłą i gorącą, by mógł się nią cieszyć, czy choćby ją rozpoznać.

— A czy Timmy Smith powiedział, skąd ma tę zabawkę?

Starał się nie spłoszyć dzieci, lecz podniecenie z pewnością dawało się słyszeć w jego głosie i przestraszyło je.

— Powiedział, że dostał ją od Cyklopa! — zakwiliła jedna z dziewczynek.

Wtem, w przypływie paniki, dzieci rzuciły się do ucieczki, znikając w ciasnych zaułkach zakurzonego magazynu. Gordon został nagle sam. Stał bez ruchu, obserwując maleńkich najeźdźców z kosmosu, posuwających się w dół po małym, lśniącym, szarym ekranie.

— Chrzrz… chrzrz… chrzrz… — maszerowali.

“Blup!” — zabrzmiało triumfalnie. Potem wszystko ruszyło od początku.

3. EUGENE

Sapiąc donośnie, kucyk wlókł się w przemaczającej wszystko mżawce, prowadzony przez mężczyznę w przeciwdeszczowym ponczo. Miał na sobie tylko siodło oraz dwie wypchane torby, owinięte chroniącą przed przemoczeniem folią.