— Posłuchajcie…
Spróbował raz jeszcze, lecz ich zawzięty, wieśniaczy upór był niepodatny na logiczne argumenty. Odchodzili jeden po drugim.
Zdesperowany, wyczerpany i rozgniewany Gordon zrzucił ponczo, odsłaniając mundur inspektora pocztowego, który miał pod spodem. Z wściekłości zaczął wrzeszczeć.
— Niczego nie rozumiecie! Nie proszę was o pomoc. Czy myślicie, że zależy mi na waszej małej, głupiej wiosce? Jedna rzecz obchodzi mnie nade wszystko. Te kreatury mają dwa worki korespondencji ukradzionej narodowi Stanów Zjednoczonych. Rozkazuję wam, jako urzędnik federalny, zebrać grupę uzbrojonych ludzi i dopomóc mi w odzyskaniu poczty!
W ciągu ostatnich miesięcy Gordon nabrał wielkiej wprawy w odgrywaniu swej roli, lecz nigdy dotąd nie odważył się przybrać równie aroganckiej pozy. Kompletnie go poniosło. Gdy jeden z wybałuszających oczy wieśniaków zaczął coś bełkotać, przerwał mu bez ceregieli. Głosem drżącym z oburzenia mówił o gniewie, jaki spadnie na nich, kiedy odrodzona ojczyzna dowie się o tej hańbie — o tym, jak mała, głupia wioszczyna schowała się za swą palisadą i pozwoliła uciec śmiertelnym wrogom własnego kraju.
Przymrużył oczy i warknął:
— Słuchajcie, ciemne kmiotki. Macie dziesięć minut na zebranie milicji i przygotowanie pościgu. Ostrzegam, że w przeciwnym razie konsekwencje będą daleko bardziej nieprzyjemne niż forsowny marsz w deszczu!
Zdumieni tubylcy zamrugali powiekami. Większość z nich nawet się nie poruszyła. Gapili się na jego mundur i lśniącą odznakę widoczną na czapce z daszkiem. Rzeczywiste niebezpieczeństwo mogli spróbować zignorować, lecz tę fantastyczną opowieść trzeba było przełknąć w całości bądź w całości ją odrzucić.
Żywy obraz trwał przez dłuższą chwilę. Gordon wpatrywał się w ich oczy, aż wreszcie nastąpił przełom.
Wszyscy mężczyźni zaczęli przekrzykiwać się nawzajem. Rozbiegli się, by przynieść broń. Kobiety pośpieszyły przygotować konie i ekwipunek. Gordon został sam. Jego ponczo powiewało za nim na porywistym wietrze niczym peleryna. Przeklinał bezgłośnie, podczas gdy straż osady Harrisburg zbierała się wokół niego.
“Co, na Boga, mnie naszło?” — zadał sobie wreszcie pytanie.
Może jego rola zaczynała nad nim dominować. Podczas tych pełnych napięcia chwil, gdy stawił czoło całej wiosce, naprawdę wierzył! Czuł moc owej fikcji, potężny gniew sługi ludu, któremu spełnienie wzniosłego zadania uniemożliwiali mali ludzie…
Ten epizod wstrząsnął nim i sprawił, że zwątpił nieco w swą równowagę umysłową.
Jedno było jasne. Miał nadzieję, że zrezygnuje z zabawy w listonosza, gdy dotrze do północnego Oregonu, lecz teraz nie było to możliwe. Na dobre czy złe, był na nią skazany.
Po upływie kwadransa wszystko było gotowe. Gordon zostawił chłopaka pod opieką miejscowej rodziny i wyruszył w mżawkę razem ze zbrojnym oddziałem.
Tym razem posuwali się szybciej. Był dzień i mieli zapasowe konie. Gordon dopilnował, by wieśniacy wysłali zwiadowców i flankierów dla zabezpieczenia przed zasadzką. Podzielił też główną grupę na trzy odrębne oddziały. Gdy wreszcie dotarli na campus oregońskiego uniwersytetu, członkowie milicji zsiedli z koni, by ruszyć z różnych stron na akademik.
Choć tubylcy mieli nad bandą surwiwalistów przynajmniej ośmiokrotną przewagę liczebną, Gordon uważał, że szansę są mniej więcej wyrównane. Obserwował nerwowo dachy i okna, krzywiąc się przy każdym dźwięku wydanym przez skradających się do miejsca masakry niezdarnych farmerów.
“Słyszałem, że na południu powstrzymali holnistów dzięki samej odwadze i determinacji. Mają tam jakiegoś legendarnego wodza, który dokopał surwiwalistom, aż pierze leciało. To na pewno dlatego te sukinsyny tym razem próbują posuwać się wzdłuż wybrzeża. Tutaj sprawy wyglądają inaczej.
Jeśli naprawdę dojdzie do inwazji, miejscowi nie mają najmniejszych szans”.
Gdy wreszcie wpadli do akademika, łupieżców dawno już nie było. Kominek wystygł. Ślady na pokrytej błotem ulicy wiodły na zachód, w stronę nadbrzeżnych przełęczy i morza.
Ofiary masakry znaleźli ułożone w starym barze samoobsługowym. Uszy i inne… części ciała… odcięto im jako trofea. Wieśniacy gapili się na zniszczenia spowodowane ogniem ręcznych karabinów maszynowych. Powróciły do nich niemiłe wspomnienia pierwszych dni po wojnie.
Gordon musiał im przypomnieć, by wyznaczyli grupę grabarzy.
Był to frustrujący poranek. Nie istniał sposób, by sprawdzić, kim byli bandyci, nie podążając za nimi, a Gordon nie miał zamiaru tego próbować z grupą niechętnych farmerów. Już teraz mieli ochotę wracać do domu, za swą wysoką, bezpieczną palisadę. Gordon westchnął. Zażądał, by zatrzymali się w jeszcze jednym miejscu.
W zawilgoconej, zniszczonej sali gimnastycznej uniwersytetu znalazł swe worki z korespondencją. Jeden z nich leżał nietknięty tam, gdzie go zostawił. Drugi rozpruto. Porozrzucane listy leżały zdeptane na podłodze.
Urządził pokaz wściekłości na użytek tubylców, którzy uniżenie pośpieszyli z pomocą w zbieraniu pozostałości i ładowaniu ich do torby. Z naddatkiem odegrał rolę rozwścieczonego inspektora pocztowego, przysięgając zemstę tym, którzy odważyli się przeszkadzać w funkcjonowaniu poczty.
Tym razem jednak była to naprawdę tylko gra. W głębi ducha Gordon mógł myśleć jedynie o tym, jak bardzo jest głodny i zmęczony tym wszystkim.
Powolny, mozolny powrót przez zimną mgle był prawdziwym piekłem. W Harrisburgu czekał go jednak dalszy ciąg męczarni. Musiał ponownie wejść w swą rolę… wręczyć kilka listów, które zebrał w osadach na południe od Eugene… wysłuchać płaczliwych wyrazów radości, gdy paru szczęściarzy otrzymało wiadomość od krewnego czy przyjaciela, którego uważali za dawno zmarłego… wyznaczyć miejscowego naczelnika poczty… wytrzymać kolejną głupią uroczystość.
Następnego dnia obudził się sztywny i obolały. Miał też lekką gorączkę. Dręczyły go koszmarne sny. Wszystkie kończyły się pytającym, pełnym nadziei wyrazem oczu umierającej kobiety.
Wieśniacy nie potrafiliby go zmusić w żaden sposób, aby został choć godzinę dłużej. Zaraz po śniadaniu osiodłał konia, zabezpieczył worki z korespondencją i pojechał na północ.
Nadszedł wreszcie czas, by wyruszyć na spotkanie z Cyklopem.
5. CORVALLIS
18 maja 2011
Droga przekazu: Shedd, Harrisburg,
Creswell, Cottage Grove, Culp Creek,
Oakridge, Pine View
Szanowna Pani Thompson,
Pani pierwsze trzy listy doścignęły mnie wreszcie w Shedd, tuż na południe od Corvallis. Nie jestem w stanie wyrazić, jak bardzo się z nich ucieszyłem. A także z wieści od Abby i Michaela. Bardzo mnie one uradowały. Mam nadzieję, że urodzi się dziewczynka.
Zauważyłem, że rozszerzyliście miejscową sieć pocztową na Gilchrist, New Bend i Redmond. Dołączam tymczasowe akty nominacyjne dla naczelników poczty, których Pani poleciła. Wymagają one późniejszego potwierdzenia. Pani inicjatywa zasługuje na poklask.
Z radością przywitałem wiadomość o zwalczeniu reżimu w Oakridge. Mam nadzieję, że ich rewolucja się utrzyma.
W wykładanym boazerią pokoju gościnnym panowała cisza. Srebrne wieczne pióro skrobało po lekko pożółkłym papierze. Przez otwarte okno Gordon widział blady księżyc przeświecający przez rozproszone wiatrem nocne chmury oraz słyszał odległą muzykę i śmiechy towarzyszące potańcówce, którą przed chwilą opuścił, tłumacząc się zmęczeniem.
Zdążył się już przyzwyczaić do tych rozbuchanych zabaw urządzanych w pierwszym dniu jego pobytu. Tubylcy zawsze dokładali wszelkich starań, by odpowiednio przywitać “przedstawiciela rządu”. To miejsce różniło się od innych przede wszystkim tym, że Gordon nie widział tak wielu ludzi w jednym miejscu od czasu splądrowania magazynów żywności, tak dawno temu.