— …wariacje proporcji odnowy formacji wodonośnych… jedynie próbna analiza, z uwagi na teleologiczną niepewność…
— Chyba się pokapowaliśmy, o co chodzi Cyklopowi — odezwał się Kalo. — Jak zacznie się susza, zaczniemy kopać w dwóch najlepszych miejscach. Oczywiście, jeśli źle zinterpretowaliśmy jego radę, to będzie nasza wina. Popróbujemy raz jeszcze, w innych punktach, o których wspominał…
Głos burmistrza ucichł, gdyż inspektor stał całkiem bez ruchu, wpatrując się w pustą przestrzeń.
— Delfy — wydyszał Gordon, tylko odrobinę głośniej od szeptu. Potem zaczęła się pośpieszna jazda przez noc.
Lata spędzone w głuszy wzmocniły Gordona, podczas gdy mieszkańców Corvallis rozpieszczał dobrobyt. Niemal śmiesznie łatwo przyszło mu prześliznąć się obok posterunków wystawionych na granicy miasta. Udał się pustymi bocznymi uliczkami na campus oregońskiego uniwersytetu, a stamtąd do dawno opuszczonej Auli Morelanda. Poświęcił dziesięć minut na wytarcie mokrej klaczy i napełnienie obrokiem jej worka. Chciał, by zwierzę było gotowe na wypadek, gdyby szybko go potrzebował.
Pozostał mu tylko krótki bieg przez mżawkę do Domu Cyklopa. Gdy był już blisko, sam sobie kazał zwolnić, choć rozpaczliwie pragnął mieć to wreszcie za sobą.
Skrył się za ruinami starej siłowni, gdyż obok przechodziło dwóch strażników skulonych pod ponczami i z karabinami osłoniętymi przed deszczem. Gdy tak przykucnął za wypalonymi gruzami, wilgoć sprawiła, że poczuł — po wszystkich tych latach — woń spalenizny bijącą od poczerniałych belek i stopionych przewodów.
Co takiego powiedział Peter Aage o tamtych szalonych dniach, gdy władza upadała i trwały zamieszki? Mówił, że po spaleniu tego budynku przestawili się na energię wiatru i wody.
Gordon nie wątpił, że udałoby się im, gdyby zrobili to na czas. Czy jednak było to możliwe?
Gdy strażnicy oddalili się, pognał ku bocznemu wejściu do Domu Cyklopa. Posługując się łomem, który przyniósł w tym celu, jednym gwałtownym ruchem wyłamał kłódkę. Wsłuchiwał się przez długą chwilę, a gdy nikt się nie pojawił, wśliznął się do środka.
Tylne pomieszczenia Laboratorium Sztucznej Inteligencji Uniwersytetu Stanu Oregon były brudniejsze od tych, do których dopuszczano interesantów. Półki pełne zapomnianych taśm komputerowych, książek i papierów pokrywała gruba warstwa kurzu. Gordon posuwał się ku głównemu korytarzowi. Dwukrotnie omal nie potknął się w ciemności o gruz. Gdy ktoś przechodził, pogwizdując, skrył się za dwuskrzydłowymi drzwiami. Potem podniósł się i wyjrzał przez szczelinę.
Obok drzwi znajdujących się nieco dalej w korytarzu zatrzymał się mężczyzna w grubych rękawiczkach i czarno-białym stroju sługi. Postawił na podłodze poobijane, styropianowe pudło o grubych ściankach.
— Hej, Elmer! — Mężczyzna zapukał w drzwi. — Przyniosłem kolejny transport suchego lodu dla naszego pana i władcy. No jazda, szybciej! Cyklop musi jeść!
“Suchy lód” — zauważył Gordon. Spod popękanej pokrywy wyposażonego w izolację pojemnika wydobywała się gęsta para.
Drugi głos tłumiły drzwi.
— Do licha, nie ma pośpiechu. Cyklopowi nie zaszkodzi, jak poczeka jeszcze minutkę czy dwie.
Wreszcie drzwi otworzyły się i na korytarz wypłynęło światło. Towarzyszył mu ostry rytm starego rockandrollowego nagrania.
— Co cię zatrzymało?
— Gra! Doszedłem do stu tysięcy w “Dowództwie Pocisków Balistycznych” i nie chciałem przerywać…
Zamykające się drzwi położyły kres fanfaronadzie Elmera. Gordon przecisnął się przez kołyszące się dwuskrzydłowe drzwi i pognał wzdłuż korytarza. Po chwili dotarł do następnego pokoju. Wejście do niego było lekko uchylone. W szparze jaśniało światło. Słychać było dźwięki nocnej dyskusji. Gordon zatrzymał się; rozpoznawał niektóre z głosów.
— Nadal uważam, że powinniśmy go zabić — powiedział ktoś — jak się wydawało, doktor Grober. — Ten facet może zniszczyć wszystko, co tu zbudowaliśmy.
— Och, wyolbrzymiasz niebezpieczeństwo, Nick. Nie sądzę, by był wielkim zagrożeniem — to był głos najstarszej ze sług-kobiet. Nie pamiętał nawet jej nazwiska. — Wydawał się przejęty rolą i nieszkodliwy — stwierdziła.
— Tak? A czy słyszałaś pytania, jakie zadawał Cyklopowi? To nie jest jeden z tych kmiotków, którymi stali się po całym tym czasie nasi przeciętni obywatele. Facet jest bystry! Do tego pamięta diabelnie dużo z dawnych dni!
— No to co? Może powinniśmy spróbować go zwerbować.
— Nic z tego! Każdy widzi, że to idealista. Nigdy by się nie zgodził. Nasza jedyna szansa to go zabić. Natychmiast! I mieć nadzieję, że upłyną lata, nim wyślą na jego miejsce kogoś innego.
— A ja nadal uważam, że zwariowałeś — odparła kobieta. — Gdyby sprawa kiedykolwiek się wydała, konsekwencje byłyby katastrofalne!
— Zgadzam się z Marjorie. — To był głos samego doktora Taighera. — Nie tylko zwróciliby się przeciwko nam ludzie — nasi ludzie, z Oregonu — lecz gdyby sprawę wykryto, groziłaby nam zemsta reszty kraju.
Nastąpiła długa przerwa.
— Nadal nie jestem przekonany, czy on naprawdę jest…
Groberowi jednak przerwano. Tym razem był to łagodny głos Petera Aage’a.
— Czy wszyscy zapomnieliście o najważniejszym powodzie, dla którego nikt nie powinien go tknąć ani w żaden sposób mu przeszkodzić?
— A mianowicie?
Głos Petera był ściszony.
— Dobry Boże, człowieku. Czy nie pomyślałeś o tym, kim jest ten facet? I co sobą reprezentuje? Jak nisko upadliśmy, że w ogóle myślimy o wyrządzeniu mu krzywdy, podczas gdy w rzeczywistości jesteśmy mu winni lojalność i wszelką pomoc, jakiej tylko możemy mu udzielić!
— Nie jesteś obiektywny dlatego, że uratował twojego bratanka, Peter — odpowiedział tamten bez przekonania.
— Być może. A może chodzi o to, co ma o nim do powiedzenia Dena.
— Dena! — Grober prychnął pogardliwie. — Zadurzony dzieciak o zwariowanych poglądach.
— Niech będzie. Ale nawet jeśli i w tym przyznam ci rację, pozostają jeszcze flagi.
— Flagi? — Tym razem w głosie doktora Taighera dało się słyszeć zdziwienie. — Jakie flagi?
— Peter mówi o flagach, które wywieszali tubylcy we wszystkich okolicznych okręgach — odparła kobieta melancholijnym głosem. — No wiesz, amerykańskie. Gwiazdy i paski. Powinieneś więcej wychodzić na dwór, Ed. Zorientować się, co myślą ludzie. Nigdy nie widziałam, by coś tak poruszyło tych wieśniaków. Nawet przed wojną.
Ponownie zapadła długa cisza. Wreszcie ktoś się odezwał.
— Ciekawe, co myśli o tym wszystkim Joseph — powiedział cicho Grober.
Gordon zmarszczył brwi. Rozpoznał wszystkie dobiegające ze środka głosy jako należące do starszych rangą sług Cyklopa. Nie przypominał sobie jednak, by przedstawiano go komuś imieniem Joseph.
— Chyba położył się dziś wcześniej spać — odparł Taigher. — Ja zamierzam zrobić to samo. Przedyskutujemy to później, gdy będziemy mogli podejść do sprawy racjonalnie.
Gordon uciekł korytarzem, gdy kroki zbliżyły się do drzwi. Nie miał nic przeciwko temu, żeby opuścić miejsce, w którym podsłuchiwał. Opinia przebywających w pokoju ludzi nie miała zresztą znaczenia. Najmniejszego znaczenia.
Istniał tylko jeden głos, który chciał w tej chwili usłyszeć. Skierował się prosto tam, gdzie słyszał go po raz ostatni.
Wypadł zza rogu i znalazł się w elegancko wykończonym korytarzu, w którym po raz pierwszy spotkał Herba Kalo. Panował tam teraz półmrok, lecz nie przeszkodziło mu to w otwarciu wytrychem drzwi od gabinetu. Dokonał tego zadziwiająco łatwo. Czując suchość w ustach, wśliznął się do pomieszczenia i zamknął za sobą drzwi. Ruszył naprzód, powstrzymując się, żeby nie stąpać na palcach.