Выбрать главу

W korytarzu rozległy się głosy. Jakieś osoby przeszły blisko, po czym oddaliły się. Gordon poruszył się niespokojnie.

— Muszę stąd znikać.

Lazarensky roześmiał się.

— Och, nie przejmuj się nimi. Są silni tylko w gębie. W niczym ciebie nie przypominają.

— Nie znasz mnie — warknął Gordon.

— Nie? Jako Cyklop rozmawiałem z tobą przez kilka godzin. Poza tym zarówno moja przybrana córka, jak i Peter Aage mówili o tobie dosyć dużo. Wiem na twój temat więcej niż sobie wyobrażasz. Jesteś rzadkością, Gordonie. W jakiś sposób zdołałeś zachować w głuszy nowoczesny umysł, zdobywając jednocześnie siłę konieczną w dzisiejszych czasach. Nawet gdyby ta cała banda spróbowała zrobić ci krzywdę, przechytrzyłbyś ich.

Gordon ruszył ku drzwiom, po czym zatrzymał się i odwrócił, by spojrzeć po raz ostatni na łagodną łunę bijącą od martwej maszyny i maleńkie światełka falujące raz za razem, bez żadnej nadziei.

— Nie jestem znowu taki bystry — oddech uwiązł mu w gardle. — Widzisz, ja uwierzyłem!

Spojrzał Lazarensky’emu w oczy. Po chwili stary opuścił wzrok, nie znalazłszy żadnej odpowiedzi. Gordon wyszedł chwiejnym krokiem na zewnątrz, zostawiając za sobą wionącą śmiertelnym chłodem kryptę z jej trupami.

12. OREGON

Wrócił do miejsca, gdzie zostawił uwiązanego konia, w chwili gdy niebo na wschodzie zaczął rozjaśniać słaby blask jutrzenki. Ponownie dosiadł źrebicy i skierował ją starą drogą lokalną na północ. Czuł wewnętrzną pustkę i żal, całkiem jakby mroźny chłód skuł mu serce. Musiał uważać, żeby nie potłuc czegoś w środku, czegoś chwiejnego i niepewnego.

Musiał stąd odjechać. To przynajmniej było jasne. Niech głupcy mają swe mity. On już z tym skończył!

Nie wróci do Sciotown, gdzie zostawił worki z korespondencją. Uwolnił się już od tego. Zaczął rozpinać bluzę munduru z zamiarem porzucenia go w przydrożnym rowie — na zawsze, wraz z własnym udziałem we wszystkich tych kłamstwach.

Nieoczekiwanie w jego umyśle poniosło się echem pewne zdanie.

“Kto teraz weźmie na siebie odpowiedzialność…”

Co? Potrząsnął głową, jakby chcąc sobie w niej rozjaśnić, lecz słowa nie uleciały.

“Kto teraz weźmie na siebie odpowiedzialność za te niemądre dzieci?”

Gordon zaklął. Wbił pięty w końskie boki. Źrebica ochoczo pomknęła na północ, unosząc go od tego wszystkiego, do czego jeszcze wczoraj rano przywiązywał tak wielką wagę. Teraz jednak wiedział już, że to tylko potiomkinowska ułuda. Tani manekin z groszowego sklepu. Oz.

“Kto weźmie na siebie odpowiedzialność…”

Słowa powtarzały się w jego głowie niczym uporczywa, natrętna melodia. Miały ten sam rytm — zrozumiał wreszcie — co mrugające światła obrazu parzystości na obudowie starej, martwej maszyny. Światła, które falowały raz za razem.

“…za te niemądre dzieci?”

Źrebica posuwała się kłusem w świetle brzasku, mijając sady, a za nimi szeregi zniszczonych samochodów. Nagle Gordonowi przyszła do głowy dziwna myśl. Co by było gdyby — pod koniec życia, gdy wyparowały ostatnie krople ciekłego helu i do środka wtargnęło śmiercionośne ciepło — co by było, gdyby ostatnia myśl niewinnej, mądrej maszyny została w jakiś sposób uwięziona w pętli, zachowana w peryferyjnych obwodach, by rozbłyskiwać smętnie raz za razem?

Czy można by to nazwać duchem?

Zastanawiał się, jaka byłaby treść ostatnich myśli, ostatnich słów Cyklopa.

Czy człowieka może straszyć duch maszyny?

Potrząsnął głową. Był zmęczony. W przeciwnym razie nie przychodziłyby mu do głowy podobne bzdury. Nie był nikomu nic winien! A już z pewnością nie kupie blaszanego złomu albo wysuszonym zwłokom znalezionym w zardzewiałym dżipie.

— Duchy!

Splunął na pobocze i roześmiał się sucho.

Słowa jednak wciąż niosły się echem pod czaszką. “Kto teraz weźmie na siebie odpowiedzialność…”

Był nimi tak pochłonięty, że potrzebował kilku chwil, by uświadomić sobie, że z dala dobiegają jakieś krzyki. Ściągnął wodze i obejrzał się, z ręką na kolbie rewolweru. Każdy, kto by go teraz ścigał, podejmowałby wielkie ryzyko. Lazarensky pod jednym względem miał rację. Gordon wiedział, że bez trudu poradzi sobie z tą zgrają.

Z oddali dostrzegł, że przed Domem Cyklopa coś się wydarzyło, ale… ale zamieszanie najwyraźniej nie miało z nim nic wspólnego.

Osłonił dłonią oczy przed blaskiem niedawno wzeszłego słońca. Dostrzegł parę buchającą z dwóch straszliwie spienionych koni. Jakiś wyczerpany mężczyzna wchodził, utykając, na schody Domu Cyklopa. Krzyczał coś do tych, którzy biegli w jego stronę. Drugi posłaniec, najwyraźniej ciężko ranny, leżał na ziemi, gdzie udzielano mu pomocy.

Gordon usłyszał tylko jeden wyraz, który wykrzyczany głośno mówił wszystko.

— Surwiwaliści!

Mógł wygłosić w odpowiedzi tylko jedno słowo.

— Cholera.

Odwrócił się plecami od źródła hałasu i strzelił wodzami, każąc źrebicy ponownie ruszyć na północ.

Jeszcze wczoraj by im pomógł. Był gotów poświęcić życie w obronie marzenia Cyklopa i zapewne to właśnie by uczynił.

Zginąłby za beztreściową farsę, fortel, oszustwo!

Jeśli inwazja holnistów naprawdę się zaczęła, wieśniacy mieszkający na południe od Eugene będą się zawzięcie bronić. Napastnicy zawrócą na północ, gdzie napotkają najmniejszy opór. Zniewieściali mieszkańcy północnego Willamette nie mieli żadnych szans w starciu z ludźmi znad Rogue River.

Mimo to holnistów było chyba zbyt mało, by mogli zająć całą dolinę. Coryallis z pewnością padnie, zostaną jednak inne miejsca, do których mógł się udać. Może ruszy na wschód Autostradą 22, a potem wróci do Pine View. Miło byłoby znowu zobaczyć panią Thompson. Może uda mu się być przy narodzinach dziecka Abby.

Źrebica kłusowała przed siebie. Krzyki za jego plecami ucichły niczym powoli zanikające niemiłe wspomnienie. Pogoda zapowiadała się pięknie. Pierwszy bezchmurny dzień od tygodni. Dobry dla wędrowca.

Gdy Gordon jechał przed siebie, chłodny wietrzyk zaczął owiewać jego ciało przez rozpiętą do połowy koszulę. Gdy pokonał ze sto jardów, złapał się na tym, że jego ręka ponownie powędrowała ku guzikom i zaczęła okręcać powoli w obie strony jeden z nich.

Koń przeszedł do stępa, zwolnił i zatrzymał się. Gordon siedział ze zgarbionymi ramionami.

“Kto weźmie na siebie odpowiedzialność…”

Słowa nie chciały odejść. Pulsowały w jego umyśle niczym światła.

Klacz podrzuciła głowę i parsknęła, grzebiąc kopytem w ziemi.

“Kto…”

— A niech to! — krzyknął głośno. Zawrócił źrebicę i popędził ją cwałem z powrotem na południe.

Rozgadany, przerażony tłum mężczyzn i kobiet ucichł nagle i cofnął się, gdy Gordon podjechał z tętentem kopyt do portyku Domu Cyklopa. Ognista klacz tańczyła i parskała, a jeździec przez długą chwilę bez słowa wpatrywał się w ludzi.

Wreszcie Gordon zrzucił z siebie ponczo. Pozapinał guziki koszuli i nałożył czapkę listonosza. Jasny, mosiężny jeździec zalśnił w promieniach słońca.

Głęboko zaczerpnął tchu. Następnie zaczął wyznaczać ludzi i wydawać im zwięzłe rozkazy.

W imię ocalenia — i w imię “Odrodzonych Stanów Zjednoczonych” — mieszkańcy Corvallis i słudzy Cyklopa pośpiesznie ruszyli je wykonać.

INTERLUDIUM