Выбрать главу

Tracy również miała ten błysk. Cokolwiek mógł on znaczyć, Gordon nie chciał mieć z tym nic wspólnego. Czuł się wystarczająco paskudnie, gdy mężczyźni ginęli za jego kłamstwa. Ale te kobiety…

— Nie — potrząsnął głową, gdy odpowiadał Denie. — Nie mam was aż za takie wariatki.

Roześmiała się i ścisnęła jego ramię.

— Dobrze. Na razie zadowolę się tym.

Wiedział jednak, że to jeszcze nie koniec sprawy.

Gdy weszli do refektarza, inny strażnik zabrał ich płaszcze. Dena miała przynajmniej tyle rozsądku, że pozostała z tyłu. Gordon sam poszedł wysłuchać złych wieści.

* * *

Młodość była wspaniałą rzeczą. Gordon przypomniał sobie, jak sam był nastolatkiem, na krótko przed wojną zagłady. W owych czasach nic mniej poważnego niż rozbicie samochodu nie mogło go przyhamować.

Części chłopaków, którzy prawie dwa tygodnie temu opuścili południowy Oregon wraz z Johnnym Stevensem, przydarzyły się gorsze rzeczy. Sam Johnny musiał przejść przez piekło.

Nadal jednak wyglądał na siedemnaście lat. Siedział obok kominka, ściskając w ręku kubek parującego rosołu. Młodzieńcowi potrzebna była gorąca kąpiel i może ze czterdzieści godzin snu. Jego długie włosy barwy rudawoblond oraz rzadka broda zakrywały niezliczone drobne zadrapania. Tylko jedna część jego munduru nie była w strzępach — porządnie naprawiony emblemat, na którym widniał prosty napis: POCZTA ODRODZONYCH STANÓW ZJEDNOCZONYCH.

— Gordon!

Uśmiechnął się szeroko i wstał z miejsca.

— Modliłem się, byś wrócił bezpiecznie — odparł Gordon, obejmując Johnny’ego. Odsunął na bok wydobyty przez młodzieńca z impregnowanej torby plik listów… za który Johnny z pewnością oddałby życie.

— Obejrzę je za chwilę. Siedź. Wypij zupę.

Poświęcił chwilę, by popatrzeć w stronę wielkiego kominka, przy którym personel refektarza zajmował się nowymi rekrutami z południa. Jeden chłopak miał rękę na temblaku. Innemu, leżącemu na stole, ranę na głowie opatrywał doktor Pilch, który był lekarzem armii.

Reszta popijała z kubków dymiący rosół, gapiąc się na Gordona z nie skrywanym zainteresowaniem. Niewątpliwie Johnny naopowiadał im różnych historii. Wyglądali na gotowych, wręcz palących się do walki.

Żaden z nich nie miał więcej niż szesnaście lat.

“Tyle zostało z naszej ostatniej nadziei” — pomyślał Gordon.

Ludzie ze środkowopołudniowej części Oregonu walczyli z surwiwalistami znad Rogue River od prawie dwudziestu lat. W ciągu ostatnich mniej więcej dziesięciu udało im się zatrzymać barbarzyńców w martwym punkcie. W przeciwieństwie do znanych Gordonowi mieszkańców północy, ranczerów i farmerów z okolic Roseburga nie osłabiły lata pokoju. Byli twardzi i dobrze znali nieprzyjaciela.

Mieli też prawdziwych wodzów. Gordon słyszał o pewnym człowieku, który odpierał jeden atak holnistów za drugim. Wszystkie załamywały się w krwawym chaosie. Niewątpliwie to właśnie było powodem, dla którego nieprzyjaciel ułożył nowy plan. Manewr był śmiały. Holniści ruszyli morzem i wylądowali w pobliżu Florence, daleko na północ od swych tradycyjnych wrogów.

Było to mistrzowskie posunięcie. Nie zostało już nic, co mogłoby ich powstrzymać. Farmerzy z południa przysłali z pomocą tylko dziesięciu chłopców. Dziesięciu chłopców.

Gdy Gordon się zbliżył, rekruci wstali. Przeszedł wzdłuż szeregu, pytając każdego o nazwisko i miasteczko, z którego pochodził. Ściskali z przejęciem jego dłoń. Każdy tytułował go “panem inspektorem”. Niewątpliwie wszyscy liczyli na najwyższy zaszczyt, na to, że zostaną listonoszami… urzędnikami państwa, którego nigdy nie znali, gdyż byli zbyt młodzi.

Gordon wiedział, że nic nie powstrzyma ich przed oddaniem za nie życia, nawet fakt, że owo państwo już nie istniało.

Zauważył Phila Bokuto, który siedział w kącie, strugając coś nożem. Czarny eks-komandos nie powiedział nic, Gordon widział jednak, że próbuje już ocenić południowców. Pochwalał jego postępowanie. Jeśli okaże się, że niektórzy z nich coś potrafią, zrobi się z nich zwiadowców, bez względu na to, co powie Dena i jej kobiety.

Wyczuł, że Dena patrzy na niego z tyłu pomieszczenia. Musiała wiedzieć, że dopóki będzie dowodził Armią Dolnego Willamette, nigdy nie zgodzi się na jej nowy plan.

Dopóki w jego ciele zostanie choć iskra życia.

Spędził kilka minut na rozmowie z rekrutami. Gdy po raz kolejny spojrzał w stronę drzwi, Deny już nie było. Być może poszła zawiadomić swą koterię kandydatek na Amazonki. Gordon był przygotowany na nieuniknioną konfrontację.

Gdy wrócił do stołu, Johnny Stevens dotknął nieprzemakalnej torby. Tym razem młodzieniec nie pozwolił się zbyć. Wyciągnął plik kopert, który przyniósł z tak daleka.

— Przykro mi, Gordon — mówił cicho. — Robiłem, co mogłem, ale po prostu nie chcieli mnie słuchać! Przekazałem twoje listy, ale…

Potrząsnął głową.

Gordon przerzucił odpowiedzi na prośby o pomoc, które napisał przeszło dwa miesiące temu.

— Wszyscy łaskawie zgodzili się przyłączyć do sieci pocztowej — dodał Johnny z ironią w głosie. — Nawet jeśli padniemy, zostanie jeszcze skrawek wolnego Oregonu gotowego na zjednoczenie z ojczyzną, gdy ta do nas dotrze.

Na pożółkłych kopertach Gordon rozpoznał nazwy miast otaczających Roseburg. Legenda niektórych z nich dotarła aż tutaj. Przejrzał część odpowiedzi. Były uprzejme. Opowieść o Odrodzonych Stanach Zjednoczonych wzbudzała ciekawość, a nawet entuzjazm. Nie było jednak żadnych obietnic. Ani żołnierzy.

— A co z George’em Powhatanem?

Johnny wzruszył ramionami.

— Wszyscy pozostali burmistrze, szeryfowie i szefowie w okolicy oglądają się na niego. Jeśli on czegoś nie zrobi, oni nie kiwną palcem.

— Nie widzę jego odpowiedzi.

Obejrzał już wszystkie listy.

Johnny potrząsnął głową.

— Powiedział, że nie ufa papierowi, Gordon. Zresztą jego odpowiedź składała się tylko z dwóch słów. Poprosił mnie, żebym przekazał ci ją osobiście. — Głos Johnny’ego załamał się. — Kazał ci powiedzieć: “Przykro mi”.

4

Gdy późnym wieczorem Gordon wrócił do pokoju, nad progiem zauważył smugę światła. Zawahał się z dłonią uniesioną nad klamką. Wyraźnie pamiętał, że zdmuchnął świece, nim udał się na rozmowę z Cyklopem.

Nim zdążył otworzyć drzwi, delikatny zapach kobiety rozwiał tajemnicę. Ujrzał Denę leżącą na jego łóżku z nogami pod kołdrą. Miała na sobie luźną koszulę z białego, ręcznie tkanego materiału. W rękach trzymała książkę, na którą padało światło stojącej przy łóżku świecy.

— To szkodzi na oczy — powiedział. Rzucił na biurko pełną listów torbę, którą dostał od Johnny’ego.

— Zgadzam się — odparła Dena, nie podnosząc wzroku znad książki. — Czy mogę ci przypomnieć, że sam cofnąłeś ten pokój do epoki kamiennej, podczas gdy reszta budynku jest zelektryfikowana? Przypuszczam, że wam, przedwojennym facetom, ciągle jeszcze roi się w głupich łbach, że blask świec jest romantyczny, czy coś w tym rodzaju. Mam rację?

Gordon nie był właściwie pewien, dlaczego wykręcił żarówki w swym pokoju i zabezpieczył je starannie. W ciągu pierwszych tygodni pobytu w Corvallis ściskało go w gardle z radości, gdy tylko miał okazję nacisnąć włącznik, aby elektrony zaczynały płynąć, tak jak to robiły w dniach jego młodości.