Выбрать главу

Na mapie wielkiego ongiś stanu Oregon, którą Gordon stworzył w myślach, dwie trzecie jego obszaru na wschodzie pokrywała puszcza, wyżynna pustynia, starożytne wycieki lawy oraz skalne wały Gór Kaskadowych.

Na zachodzie szary Pacyfik graniczył z omywanymi deszczem Górami Nadbrzeżnymi.

Północne i południowe kresy stanu również stanowiły praktycznie niemożliwe do przejścia plamy. Na północy Dolina Kolumbii wciąż jarzyła się od bomb, które zamęczyły Portland i zniszczyły tamy na wielkiej rzece.

Druga plama wychodziła z nieznanej Kalifornii i sięgała o sto mil na północ od południowych granic stanu. Jej centrum stanowiła górzysta, pełna kanionów kraina znana jako Rogue.

Nawet w szczęśliwszych czasach tereny otaczające Medford słynęły z pewnego “dziwnego” elementu. Przed wojną zagłady oceniano, że w dolinie Rogue River znajduje się więcej tajemnych schowków i nielegalnych karabinów maszynowych niż gdziekolwiek indziej, nie licząc Everglades.

Gdy władze usiłowały się jeszcze utrzymać, szesnaście lat temu, właśnie plaga hipersurwiwalistów zadała im śmiertelny cios, najgroźniejszy w całym cywilizowanym świecie. W południowym Oregonie zwolennicy Nathana Holna byli szczególnie gwałtowni. Losu nieszczęsnych obywateli tego regionu nigdy nie poznano.

Między pustynią a morzem, między promieniowaniem a holnistowskimi obłąkańcami, dwa małe obszary przetrwały trzyletnią zimę z zasobami wystarczającymi na odrobinę więcej niż zwierzęca wegetacja… Willamette na północy i miasteczka wokół Roseburga na południu. Na początku jednak ten południowy obszar wydawał się nieuchronnie skazany na niewolnictwo lub jeszcze gorszy los z rąk nowych barbarzyńców.

Nagle, gdzieś między Rogue a Umpqua, wydarzyło się coś nieoczekiwanego. Postępy raka zahamowano. Nieprzyjaciela powstrzymano. Gordon żywił rozpaczliwą nadzieję, że dowie się, jak do tego doszło, nim przerzut choroby w pełni zawładnie podatną na atak doliną Willamette.

Na mapie stworzonej w jego myślach paskudny, czerwony naciek wtargnął w głąb kraju z przyczółków utworzonych przez najeźdźców na zachód od Eugene. Cottage Grove było już niemal odcięte.

W odległości niespełna mili od miasteczka po raz pierwszy ujrzeli, jak źle wyglądają sprawy. Przy drodze wisiały ciała sześciu mężczyzn ukrzyżowanych na przechylonych słupach telefonicznych. Zwłoki były okaleczone.

— Zdejmijcie ich — rozkazał. Serce mu waliło. Czuł suchość w ustach. Dokładnie taką reakcję chciał wywołać nieprzyjaciel tym pokazem terroru. Najwyraźniej patrole z Cottage Grove nie zapuszczały się już tak daleko od osady. Nie rokowało to dobrze.

W godzinę później zobaczył, jak wiele się zmieniło od czasu jego poprzedniej wizyty w mieście. W narożnikach nowych, usypanych z ziemi wałów stały wieże strażnicze. Na zewnątrz przedwojenne budynki zrównano z ziemią, by stworzyć szeroką, zabezpieczającą przed ogniem strefę.

Napływ uchodźców trzykrotnie zwiększył liczbę ludności. Większość z nich mieszkała w zatłoczonych chatach tuż za główną bramą. Dzieci, trzymając się spódnic kobiet o wymizerowanych twarzach, gapiły się na jeźdźców z północy. Mężczyźni stali w grupach, grzejąc dłonie nad ogniskami. Dym mieszał się z zapachem niemytych ciał, tworząc nieprzyjemne opary.

Niektórzy z mężczyzn wyglądali na podejrzane typy. Gordon zastanowił się, ilu z nich to agenci holnistów, udający tylko uchodźców. Takie rzeczy już się zdarzały.

Były też gorsze wieści. Od Rady Miejskiej dowiedzieli się, że burmistrz Peter Von Kleek zginął w zasadzce zaledwie kilka dni temu, gdy próbował poprowadzić oddział z odsieczą oblężonej wiosce. Straty nie sposób było ocenić. Był to ciężki cios dla Gordona. Wiadomość ta tłumaczyła również nastrój milczącego oszołomienia panujący na zimnych ulicach.

Wieczorem, przy świetle pochodni na zatłoczonym placu, Gordon wygłosił jedną ze swych najlepszych, podnoszących morale przemów. Tym razem jednak okrzyki zapału w tłumie były zmęczone i ochrypłe. Wystąpienie dwukrotnie przerywał odległy, słaby odgłos strzałów, dobiegający z leżących za wałami obronnymi, pokrytych lasem wzgórz.

— Nie daję im dwóch miesięcy, gdy śniegi już stopnieją — wyszeptał następnego dnia Bokuto, kiedy wyjeżdżali z Cottage Grove. — Dwa tygodnie, jeśli pieprzeni surwiwaliści postarają się mocno.

Gordon nie musiał odpowiadać. Miasteczko stanowiło południową podporę sojuszu. Gdy padnie, nic nie przeszkodzi całej armii nieprzyjaciela zawrócić na północ, ku środkowi doliny i samemu Corvallis.

Kierowali się na południe podczas lekkiej śnieżycy, wspinając się wzdłuż najbliższej morza odnogi rzeki Willamette ku jej źródłu. Ciemnozielony las sosnowy lśnił pod białą powłoką śniegu. Tu i ówdzie jasnoczerwona kora mirtu kontrastowała z tłem szarych brzegów na wpół zamarzniętego strumienia.

Mimo to kilka upartych traczy łowiło ryby w lodowatej wodzie, starając się we właściwy dla siebie sposób doczekać wiosny.

Na południe od porzuconego miasta London oddalili się od coraz węższej rzeki. Wjechali na rozległy, nie zamieszkany teren, gdzie widziało się jedynie porośnięte zielskiem ruiny farm oraz, od czasu do czasu, zrujnowaną stację benzynową.

Była to, jak dotąd, milcząca podróż. Teraz jednak osłabili nieco czujność, gdyż nawet podejrzliwy Philip Bokuto uznał, że opuścili już obszary, na których prawdopodobne było napotkanie holnistowskich patroli. Zezwolono na rozmowy, ten i ów roześmiał się głośno.

Wszyscy mężczyźni byli po trzydziestce, zaczęli więc bawić się we wspomnienia… opowiadali stare kawały, które nie byłyby ani trochę zabawne dla kogoś z młodszego pokolenia, spierali się niefrasobliwie o niezbyt dobrze zapamiętane arkana różnych dyscyplin sportu. Gordon omal nie spadł z siodła ze śmiechu, gdy Aaron Schimmel parodiował nosowym głosem popularne gwiazdy telewizyjne lat dziewięćdziesiątych.

— To zdumiewające, jak wiele szczegółów z młodości człowiek może przechowywać w pamięci — zwrócił się do Philipa. — Kiedyś się mówiło, że jeśli łatwiej przypomnieć sobie wydarzenia sprzed dwudziestu lat niż niedawne wypadki, starość jest blisko.

— Aha — odparł z uśmiechem Bokuto. Jego głos przerodził się nagle w gderliwy falset. — O czym to mówiliśmy?

Gordon postukał się w głowę.

— Hę? Nie słyszę cię, facet… Za dużo w niej rock and rolla z dawnych czasów.

Przyzwyczaili się już do przenikliwego chłodu zimowych poranków oraz cichego odgłosu końskich kopyt uderzających o porośniętą trawą autostradę międzystanową. Przyroda wróciła do siebie — w lasach znowu pasły się jelenie — lecz ludzie jeszcze przez długi czas będą zbyt nieliczni, aby zasiedlić wszystkie opuszczone wioski.

Dopływy pobliskiego odgałęzienia rzeki zniknęły wreszcie. Wędrowcy przekroczyli wąską linię wzgórz i następnego dnia znaleźli się nad brzegami nowego strumienia.

— Umpqua — oznajmił przewodnik.

Przybysze z północy wytrzeszczyli oczy. Lodowaty potok nie wlewał swych wód do spokojnej Willamette, a później do wielkiej Kolumbii, lecz torował sobie, nieposkromiony, drogę na zachód, ku morzu.

— Witajcie w słonecznym południowym Oregonie — mruknął Bokuto, po raz kolejny przytłoczony. Niebiosa groźnie spoglądały na nich z góry. Nawet drzewa wydawały się dziksze niż na północy.

Wrażenie nie znikało, gdy jadąc dalej, zaczęli mijać małe, otoczone palisadami osady. Milczący mężczyźni przymrużonymi oczami przyglądali się im ze stanowisk obserwacyjnych na zboczach wzgórz, pozwalając im przejechać bez słowa. Wiadomość o ich przybyciu dotarła tu przed nimi. Było jasne, że ci ludzie nie mają nic przeciwko pocztowcom. Równie oczywiste było jednak, że nie przepadają zbytnio za obcymi.