Spędziwszy noc w wiosce Sutherlin, Gordon przypatrzył się z bliska życiu południowców. Ich domostwa były proste i skromne. Niewiele było tam wygód, które mieli jeszcze mieszkańcy północy. Niemal wszyscy wyglądali na zniszczonych przez chorobę, niedożywienie, przepracowanie czy wojnę.
Choć tubylcy nie gapili się na nich zbyt natrętnie ani nie mówili nic nieuprzejmego, było jasne, jaka jest ich opinia o ludziach z Willamette.
“Zniewieściali”.
Ich przywódcy wyrażali współczucie, lecz było oczywiste, że myślą po cichu: “Jeśli holniści zostawiają południe w spokoju, dlaczego mielibyśmy się wtrącać?”
W dzień później, w handlowym centrum Roseburga, Gordon spotkał się z komitetem złożonym z okolicznych wodzów. Porozbijane kulami okna wychodziły na teren przypominający o niszczycielskiej siedemnastoletniej wojnie z barbarzyńcami znad Rogue River. Wysadzony w powietrze bar ze zwisającym smętnie nadtopionym, plastikowym szyldem wskazywał miejsce, gdzie zatrzymano nieprzyjaciela wtedy, gdy przedarł się najgłębiej, prawie dziesięć lat temu.
Od tego czasu dzicy surwiwaliści nigdy nie zapuścili się tak daleko. Gordon był pewien, że miejsce spotkania wybrano po to, by gościom coś udowodnić.
Różnica w nastroju i osobowości ludzi była łatwa do zauważenia. Legendarny Cyklop czy zapowiadane odrodzenie techniki wzbudzały niewiele ciekawości. Nawet opowieści o ojczyźnie wstającej z popiołów na obszarach leżących daleko na wschodzie wywoływały jedynie umiarkowane zainteresowanie. Nie w tym rzecz, że tubylcy wątpili w ich słowa. Ludzi z Glide, Winston i Lookinglass po prostu nie obchodziło to zbytnio.
— To strata czasu — powiedział Gordonowi Philip. — Te kmiotki toczą swoją małą wojenkę od tak dawna, że guzik ich obchodzi cokolwiek poza codzienną egzystencją.
“Czy to przypadkiem nie znaczy, że są mądrzejsi?” — zadał sobie pytanie Gordon.
Philip miał jednak rację. Nie było właściwie ważne, co myśleli szefowie, burmistrze, szeryfowie czy wodzowie. Chełpili się głośno swą autonomią, ale nie ulegało wątpliwości, że jest tylko jeden człowiek, którego opinia liczy się w tych okolicach.
W dwa dni później Johnny Stevens przybył z zachodu na buchającym parą wierzchowcu. Nie rozglądając się na boki, zeskoczył z konia i podbiegł zdyszany do Gordona. Tym razem wiadomość, którą przyniósł, składała się z trzech słów.
“Przyjedźcie do mnie”.
George Powhatan zgodził się wysłuchać ich prośby.
7
Góry Callahan ciągnęły się na odcinku siedemdziesięciu mil od Roseburga i doliny Camas do morza. U ich stóp główna odnoga małej rzeki Coquille gnała na zachód pod roztrzaskanymi szkieletami zniszczonych mostów, nim spotkała się z odgałęzieniem północnym i południowym w porannym cieniu góry Sugarloaf.
Tu i ówdzie, wzdłuż północnego stoku doliny, nowe płoty odgradzały pokryte teraz sypkim śniegiem pastwiska. Gdzieniegdzie, zza otaczającej szczyt wzgórza palisady, wznosił się słup bijącego z komina dymu.
Na południowym stoku nie było jednak nic poza wypalonymi, walącymi się ruinami, ulegającymi powoli nieubłaganym gąszczom jeżyn.
Brodów na rzece nie strzegły żadne fortyfikacje. Wędrowców zdziwiła ich nieobecność, gdyż podobno to właśnie w tej dolinie obrońcy okopali się i powstrzymali wreszcie ofensywę holnistów.
Calvin Lewis spróbował im to wyjaśnić. Chudy, ciemnooki, młody mężczyzna był już przewodnikiem Johnny’ego Stevensa podczas jego poprzedniej podróży do południowego Oregonu. Cal, gestykulując, wskazywał ręką w lewo i w prawo.
— Nie strzeże się rzeki, budując umocnienia — tłumaczył powoli z wyraźnym, lokalnym akcentem. — Bronimy północnego brzegu w ten sposób, że od czasu do czasu urządzamy wypady na drugi. Obserwujemy też wszystko, co rusza się po tamtej stronie.
Philip Bokuto chrząknął i skinął głową na znak aprobaty. Najwyraźniej sam postępowałby identycznie. Johnny Stevens nie odezwał się, gdyż słyszał to wszystko już wcześniej.
Gordon nieustannie spoglądał między drzewa, zastanawiając się, gdzie kryją się obserwatorzy. Niewątpliwie obie strony były nimi zainteresowane i posuwającą się naprzód grupę od razu zauważono. Niekiedy Gordon dostrzegał przelotnie na pewnej wysokości jakieś poruszenie bądź błysk czegoś, co mogło być szkłami lornetki. Tropiciele byli jednak dobrzy. Bez porównania lepsi niż ktokolwiek w Armii Willamette — z wyjątkiem, być może, Philipa Bokuto.
To, co działo się na południu, nie przywodziło na myśl wojny prowadzonej przez armie, gdzie liczą się oblężenia i manewry strategiczne. Przypominało raczej bitwy toczone przez Indian… gdzie szybkie, krwawe ataki przynosiły zwycięstwo mierzone liczbą zdobytych skalpów.
Surwiwaliści byli specjalistami od tego rodzaju podstępnej, ukradkowej walki. Nie przyzwyczajeni do podobnego terroru mieszkańcy Willamette stanowili dla nich idealne ofiary.
Tutaj jednak farmerom udało się ich powstrzymać. Nie potrafiłby zrecenzować ich taktyki, pozwolił więc, by większość pytań zadawał Bokuto. Gordon wiedział, że są to umiejętności, na których opanowanie potrzeba całego życia. A on przybył tutaj tylko w jednym celu — nie aby uczyć się, lecz aby przekonywać.
Gdy wspinali się starym szlakiem wiodącym na górę Sugarloaf, na dole rozciągał się wspaniały widok na łączące się ze sobą odnogi rzeki Coquille. Pokryte śniegiem sosnowe lasy wyglądały tak, jak musiały wyglądać przed przybyciem człowieka, całkiem jakby groza ostatnich siedemnastu zim była sprawą istotną jedynie dla efemerycznych stworzeń, a nie dla cierpliwej ziemi.
— Czasem te sukinsyny próbują się do nas zakraść w wielkich czółnach — wyjaśniał Cal Lewis. — Południowa odnoga dociera tu niemal prosto z okolic Rogue, a w chwili, gdy łączy się ze środkową, nurt staje się bardzo wartki.
Młody mężczyzna uśmiechnął się.
— Ale George zawsze skądś wie, co kombinują. Zawsze jest gotowy na ich przybycie.
Znowu to samo. Pełne szacunku, a nawet czci przywiązanie, zawsze gdy była mowa o wodzu mieszkańców doliny Camas. Czy ten facet jadł gwoździe na śniadanie? Albo raził wrogów błyskawicami? Wysłuchawszy tylu opowieści, Gordon był gotów uwierzyć we wszystko, co dotyczyło George’a Powhatana.
Nagle Bokuto wysunął nos, a jego szerokie nozdrza rozszerzyły się jeszcze bardziej. Były komandos ściągnął nagle wodze, przezornie powstrzymując Gordona ramieniem. Uniósł błyskawicznym ruchem pistolet maszynowy.
— Co się stało, Phil?
Gordon zdjął karabin, przyglądając się zadrzewionym stokom. Konie tańczyły i parskały, wyczuwając podniecenie jeźdźców.
— To… — Bokuto zaczął wąchać. Zmrużył oczy z niedowierzaniem. — Czuję niedźwiedzie sadło!
Cal Lewis spojrzał na rosnące przy drodze drzewa i uśmiechnął się. Tuż nad nimi rozległ się basowy, gardłowy śmiech.
— Świetnie, chłopie! Ale ty masz czułe zmysły!
Gdy Gordon i pozostali popatrzyli w tamtą stronę, między daglezjami poruszyła się wielka, skryta w cieniu postać rysująca się na tle popołudniowego słońca. Gordona przeszył przelotny dreszcz. Jakaś cząstka jego jaźni zastanawiała się przez krótką chwilę, czy to w ogóle jest człowiek czy też być może legendarny sasquatch-bigfoot z północnego zachodu.
Nagle postać ruszyła naprzód i okazało się, że to mężczyzna w średnim wieku o szorstkiej twarzy, którego sięgające ramion, posiwiałe włosy podtrzymywała zdobiona paciorkami opaska. Ręcznie tkana koszula z krótkimi rękawami wystawiała na działanie powietrza grube niczym uda ramiona, lecz mężczyźnie zimno najwyraźniej nie przeszkadzało.