— Jestem George Powhatan — powiedział z uśmiechem. — Panowie, witajcie na górze Sugarloaf.
Gordon przełknął ślinę. Co takiego było w głosie tego człowieka, że harmonizowało to z jego wyglądem? Świadczyło o sile tak niewymuszonej, że niepotrzebne były żadne przechwałki ani popisy. Powhatan rozłożył ramiona. — Chodź na górę, ty z czułym nosem. I reszta, z waszymi eleganckimi mundurkami! Poczuliście zapach niedźwiedziego sadła? No to chodźcie do mojej domowej stacji meteorologicznej! Zobaczycie, jaki jest z niego pożytek.
Goście odprężyli się i schowali broń, uspokojeni jego swobodnym śmiechem. “To nie sasquatch — powiedział sobie Gordon. Po prostu serdeczny góral. Nic więcej”.
Poklepał swego płochliwego konia z północy i powiedział sobie, że jego własną reakcję z pewnością wywołała jedynie woń wytapianego z niedźwiedzia tłuszczu.
8
Senior góry Sugarloaf używał słojów niedźwiedziego sadła do przepowiadania pogody. Udoskonalił tradycyjną metodę drogą skrupulatnego, naukowego prowadzenia zapisków. Hodował krowy z myślą o lepszym mleku, a owce z myślą o lepszej wełnie. Jego ogrzewane biogennym metanem cieplarnie przez cały rok, nawet podczas najsurowszych zim, produkowały świeże jarzyny.
Ze szczególną satysfakcją zademonstrował im swój browar, w czterech okręgach słynący z najlepszego piwa.
Ściany wielkiej sali w centrum jego rezydencji zdobiły pięknie utkane draperie i demonstrowane z dumą prace dzieci. Gordon spodziewał się, że zobaczy broń i trofea wojenne, lecz nigdzie nic takiego nie było widać. W gruncie rzeczy, gdy przeszło się za wysoką palisadę i zasieki, niemal nic nie przypominało o długotrwałej wojnie.
Pierwszego dnia Powhatan nie chciał rozmawiać o interesach. Cały czas poświęcił na oprowadzanie gości i nadzorowanie przygotowań do uczty, jaką miał wydać na ich cześć. Późnym popołudniem, gdy pokazano im pokoje, w których mieli się zatrzymać, ich gospodarz zniknął.
— Chyba widziałem, jak szedł na zachód — odparł Philip Bokuto na pytanie Gordona. — W stronę tego urwiska.
Gordon podziękował mu i ruszył we wskazanym kierunku żwirowaną ścieżką między drzewami. Przez długie godziny Powhatan zręcznie unikał wszelkiej poważnej dyskusji, zawsze odwracał uwagę gości, pokazywał im coś nowego albo zagadywał, cytując jakąś ludową mądrość, których zasób posiadał nie wyczerpany.
W nocy mogło ich czekać to samo w jeszcze większej ilości, jako że na spotkanie z nimi przybyło bardzo wielu ludzi. Może w ogóle nie będą mieli okazji porozmawiać o ważnych sprawach.
Oczywiście wiedział, że nie powinien być tak niecierpliwy, ale nie miał ochoty na spotkanie z nowymi ludźmi. Chciał porozmawiać sam na sam z George’em Powhatanem.
Znalazł go siedzącego z twarzą zwróconą ku krawędzi stromego urwiska. Daleko w dole szumiały wody zlewających się ze sobą odnóg Coquille. Na zachodzie szczyty Gór Nadbrzeżnych błyszczały w fioletowej mgiełce, która ciemniała szybko, przechodząc w pomarańczowy i ochrowy zachód słońca. Wiecznie obecne chmury płonęły setką jesiennych odcieni.
George Powhatan siedział w pozycji zazen na zwykłej trzcinowej macie. Jego zwrócone ku górze dłonie spoczywały na kolanach. Gordon widywał niekiedy przed wojną podobny wyraz twarzy. Nazywał go, z braku lepszego określenia, “uśmiechem Buddy”.
“A niech mnie… — pomyślał. Ostatni neohippis. Kto by w to uwierzył?”
Pozbawiona rękawów bluza górala odsłaniała wyblakły, niebieski tatuaż na grubym ramieniu — potężną pięść z wysuniętym nieco jednym palcem, na którym przycupnął delikatnie gołąbek. Pod spodem widniało jedno doskonale czytelne słowo: POWIETRZNY.
To zestawienie nie zaskoczyło właściwie Gordona, podobnie jak spokojny wyraz twarzy Powhatana. Z jakiegoś powodu wydawało się na miejscu.
Wiedział, że uprzejmość nie wymaga, by się oddalił, lecz by nie przeszkadzał siedzącemu. Najciszej, jak potrafił, uprzątnął miejsce odległe o kilka stóp na prawo od wodza . i usiadł na ziemi, patrząc w tę samą co on stronę. Nawet nie próbował przyjąć pozycji lotosu. Nie ćwiczył tego od chwili, gdy skończył siedemnaście lat. Usiadł jednak z wyprostowanymi plecami i spróbował oczyścić swój umysł. W oddali, tam gdzie było morze, kolory migotały i zmieniały się.
W pierwszej chwili mógł myśleć jedynie o tym, jak jest zesztywniały. Jak obolały od konnej jazdy i spania na twardej, zimnej ziemi. Podmuchy wiatru sprawiły, że poczuł chłód, gdy dające ciepło słońce skryło się za górami. Jego myśli tworzyły kotłujące się mrowisko dźwięków, trosk i wspomnień.
Wkrótce jednak, choć wcale tego nie chciał, powieki zaczęły mu ciążyć, odrobinę opadły, po czym zatrzymały się półotwarte, niezdolne się podnieść ani opaść bardziej.
Gdyby nie wiedział, co się dzieje, z pewnością wpadłby w panikę. Był to jednak tylko lekki trans medytacyjny. Rozpoznał to wrażenie. “Niech się dzieje, co chce” — pomyślał i poddał się ogarniającej go fali.
Czy robił to z chęci rywalizacji z Powhatanem, czy też chciał mu udowodnić, że nie jest jedynym dzieckiem odrodzenia, które jeszcze pamiętało?
A może po prostu dlatego, że czuł się zmęczony, a zachód słońca był taki piękny?
Miał w sobie wrażenie pustki. Wydawało mu się. że jego płuca są zamknięte, i to już od długiego czasu. Próbował wciągać powietrze mocno i głęboko, lecz rytm jego oddechów nie zmienił się w najmniejszym stopniu, całkiem jakby jego ciało dysponowało własną, niedostępną dla niego mądrością. Spokój, który ogarnął skostniałą od wiatru twarz Gordona, wydawał się spływać powoli w dół. Dotykał jego gardła niczym palce kobiety, przebiegał po napiętych ramionach i głaskał mięśnie, aż wreszcie rozluźniły się z własnej inicjatywy.
“Kolory…” — pomyślał, widząc tylko niebo. Serce kołysało delikatnie jego ciałem.
Czy upłynęło już całe życie od chwili, gdy siedział tak, zapomniawszy o wszystkim? A może po prostu było zbyt wiele spraw, o których chciał zapomnieć?
“Są…”
Pod wpływem ulgi, do której nigdy nie mógłby się zmusić, ucisk w jego płucach ustąpił. Gordon zaczął oddychać. Zużyte powietrze wydostało się na zewnątrz i umknęło na zachodnim wietrze. Następny oddech smakował tak słodko, że wyszedł z jego ust jako westchnienie.
Kolory…
Po lewej stronie coś się poruszyło. Odezwał się cichy głos.
— Zastanawiałem się kiedyś, czy te zachody słońca to pożegnalny dar Boga… coś takiego jak tęcza, którą dał Noemu, tylko że tym razem chciał powiedzieć… “Żegnajcie”…nam wszystkim.
Gordon nie odpowiedział. Nie było potrzeby.
— Ale po tylu latach przyglądania się im doszedłem do wniosku, że atmosfera powoli się oczyszcza. Nie są już takie, jak zaraz po wojnie.
Gordon skinął głową. Dlaczego ludzie mieszkający na wybrzeżu zawsze uważali, że mają monopol na zachody słońca? Przypomniał sobie, jak to wyglądało na prerii. gdy skończyła się trzyletnia zima i niebo stało się na tyle czyste, by można było dojrzeć słońce. Wydawało się wtedy, że niebiosa rozprysnęły swą paletę w jaskrawym bryzgu odcieni o cudownym, choć śmiercionośnym pięknie.
Nie odwracając się, Gordon wiedział, że Powhatan się nie poruszył. Siedział w tej samej pozycji, uśmiechając się łagodnie.
— Kiedyś — ciągnął siwowłosy wódz — może dziesięć lat temu, gdy siedziałem sobie tutaj tak jak teraz, przychodząc do siebie po niedawno odniesionej ranie i kontemplując zachód słońca, nagle dojrzałem coś, co poruszało się brzegiem rzeki, tam na dole. Z początku pomyślałem, że to ludzie. Wyrwałem się z transu i zszedłem na brzeg, by przyjrzeć się im z bliska. Coś jednak — nawet z tej odległości — mówiło mi, że nie jest to nieprzyjaciel. Zbliżałem się tak cicho, jak tylko mogłem, aż wreszcie, gdy miałem już tylko kilkaset metrów, wyciągnąłem małą lunetę, którą trzymałem w kieszeni, i skierowałem ją na to coś. To w ogóle nie byli ludzie. Wyobraź sobie moje zaskoczenie, gdy zobaczyłem, jak idą ręka w rękę brzegiem rzeki, on pomaga jej przejść przez kamienne nasypy, a ona pomrukuje cicho, niosąc coś zawiniętego w szmaty. To była para szympansów, na Boga. Albo może jeden szympans i jedna mniejsza małpa. Zniknęły w mokrym od deszczu lesie, zanim zdążyłem się upewnić.