Выбрать главу

Po raz pierwszy od dziesięciu minut Gordon zamrugał powiekami. Widział wszystko tak doskonale w wyobraźni, jakby nad ramieniem swego rozmówcy zaglądał w jego wspomnienia z tego dawno minionego dnia. “Dlaczego mi o tym opowiada?”

— Na pewno uwolniono je z portlandzkiego zoo razem z tymi lampartami, które biegają teraz na swobodzie w Górach Kaskadowych — ciągnął Powhatan. — To było najprostsze wyjaśnienie… że przez te lata dotarły na południe, szukając pożywienia i unikając ludzi, pomagając sobie nawzajem, wędrując w kierunku, gdzie na pewno miały nadzieję odnaleźć cieplejsze obszary. Zdałem sobie sprawę, że idą wzdłuż południowej odnogi Coquille, prosto na terytorium holnistów. Cóż mogłem zrobić? Pomyślałem, czyby za nimi nie podążyć. Spróbować je złapać albo przynajmniej zawrócić. Było jednak wątpliwe, czy udałoby mi się zrobić coś więcej niż je przestraszyć. Do tego, jeśli udało im się zajść tak daleko, nie potrzebowały moich ostrzeżeń, by wiedzieć, że bliskość ludzi jest zagrożeniem. Przedtem żyły w klatce, a teraz na swobodzie. Och, nie byłem na tyle naiwny, by sądzić, że są szczęśliwsze, ale przynajmniej nie były już poddane woli innych.

Głos Powhatana przycichł.

— Wiem, że to może być bardzo cenne. — Nastała kolejna przerwa. — Pozwoliłem im odejść — powiedział, kończąc swą opowieść. — Gdy siedzę tu, obserwując te zachody słońca, które uczą skromności, często zastanawiam się, co się z nimi stało.

Oczy Gordona zamknęły się wreszcie do końca. Cisza się przeciągała. Wciągnął powietrze i z pewnym wysiłkiem sprawił, że opadł z niego ciężar. Powhatan próbował mu coś przekazać swą dziwną opowieścią. On również miał mu coś do powiedzenia.

— Obowiązek niesienia pomocy innym nie musi być tożsamy z poddaniem woli…

Przerwał, gdyż wyczuł, że coś się zmieniło. Otworzył oczy. Gdy się odwrócił, zobaczył, że Powhatan zniknął.

Tego wieczoru przyszli ludzie ze wszystkich stron. Gordon nie wyobrażał sobie, że w rzadko zaludnionej dolinie nadal mieszka ich aż tylu. Na cześć odwiedzającego ich pocztowca i jego towarzyszy urządzili coś w rodzaju ludowego festynu. Dzieci śpiewały, a niewielkie zespoły wykonywały krótkie, dowcipne skecze.

W przeciwieństwie do północy, gdzie popularnymi piosenkami były często te, które zapamiętano z czasów telewizji i radia, tutaj nie było czule wspominanych komercyjnych hitów i tylko nieliczne rockandrollowe melodie przerobiono na banjo i akustyczną gitarę. Muzyka wróciła do dawniejszych tradycji.

Brodaci mężczyźni, kobiety w długich sukniach podające do stołów, śpiewy przy kominku i świetle lamp — równie dobrze mogłoby to być spotkanie sprzed niemal dwóch stuleci, z czasów, gdy pierwsi przybyli do tej doliny biali ludzie zbierali się dla towarzystwa i po to, by strząsnąć z siebie chłód zimy.

Johnny Stevens wystąpił jako reprezentant mieszkańców północy. Przywiózł aż tutaj swą drogocenną gitarę, a jego talent oszołomił słuchaczy i sprawił, że zaczęli klaskać i przytupywać.

W normalnych warunkach byłaby to świetna zabawa i Gordon z radością przyłączyłby się do niej, wykonując numery ze swego dawnego repertuaru, z czasów gdy nie był jeszcze “listonoszem”, a tylko wędrownym minstrelem, wymieniającym piosenki i opowieści na posiłki podczas drogi przez połowę kontynentu.

Nocą przed odjazdem z Corvallis słuchał jednak jazzu i Debussy’ego. Mimo woli rozmyślał wtedy, czy miał to być ostatni raz.

Wiedział, co starał się osiągnąć George Powhatan, urządzając tę fetę. Odwlekał konfrontację… kazał przybyszom z Willamette siedzieć i czekać… oceniał ich wartość.

Upewnił się, że wrażenie, jakie odniósł nad urwiskiem, było prawdziwe. Ze swymi długimi włosami i kpiarskim tonem Powhatan stanowił żywy obraz starzejącego się neohippisa. Od dawna martwy ruch z lat dziewięćdziesiątych zdawał się pasować do stylu jego przywództwa.

W dolinie Camas wszyscy byli niezależni i równi.

Niemniej, kiedy George się śmiał, pozostali szli za jego przykładem. Sprawiało to całkowicie naturalne wrażenie. Nie wydawał żadnych rozkazów ani poleceń. Nikomu nie przychodziło do głowy, by tego oczekiwać. W sali nie działo się nic, co by go gniewało, nic, co mogłoby wywołać choćby podniesienie brwi.

W tym, co ongiś nazywano “miękkimi” dziedzinami — tymi, które nie wymagały metali ani elektryczności — ludzie ci nie ustępowali pracowitym rzemieślnikom z Willamette. Pod pewnymi względami mogli ich nawet przewyższać. Nie było wątpliwości, że właśnie dlatego Powhatan uparł się, iż pokaże im swą farmę. Chciał zademonstrować gościom, że nie mają do czynienia z zacofanym społeczeństwem, lecz z ludźmi na swój sposób cywilizowanymi. Część planu Gordona polegała na wykazaniu, że Powhatan się myli.

Nadszedł wreszcie czas, by zademonstrować “dary Cyklopa”, które przywieźli z tak daleka.

Ludzie przyglądali się z wybałuszonymi oczyma, jak Johnny Stevens demonstrował na kolorowym monitorze animowaną grę, z wielką dbałością naprawioną przez techników z Corvallis. Zademonstrował im na wideo przedstawienie kukiełkowe o dinozaurze i robocie. Obrazy i głośne dźwięki sprawiły wkrótce, że wszyscy zaczęli się śmiać z zachwytem, zarówno dorośli jak i dzieci.

Gordon jednak ponownie wykrył w ich zachowaniu owo niesamowite “coś”. Ludzie krzyczeli i śmiali się, lecz ich aplauz wydawał się reakcją na sprytny trik. Maszyny przywieziono po to, by pobudzić ich apetyt, sprawić, aby ponownie zapragnęli zaawansowanej techniki. Gordon nie widział jednak w oczach obserwatorów pożądliwego błysku i rozpalonego na nowo pragnienia.

Niektórzy z mężczyzn usiedli, gdy nadeszła kolej Philipa Bokuto. Czarny eks-komandos wystąpił naprzód z poobijaną, skórzaną walizą, z której wydobył kilka nowych typów broni.

Zademonstrował bomby gazowe oraz miny i wyjaśnił im, jak można je wykorzystać do obrony punktów umocnionych przed atakiem. Opisał noktowizory, które wkrótce miały opuścić warsztaty Cyklopa. Fala niepewności przemknęła od jednego widza do drugiego, którymi byli pokryci bliznami weterani długiej wojny ze straszliwym wrogiem. Podczas przemowy Bokuto ludzie nieustannie spoglądali na potężnego mężczyznę siedzącego w kącie.

Powhatan nie powiedział ani nie zrobił niczego niedwuznacznego. Był uosobieniem uprzejmości. Ziewnął tylko raz, zasłaniając z przesadną skromnością usta. Uśmiechał się pobłażliwie, gdy demonstrowano wszystkie bronie po kolei. Gordona przejmowało lękiem to, że wódz miał sposób, aby samym tylko ciałem przekazywać opinię na temat tego, co widzi. Zdawał się mówić, że te prezenty są zabawne, może nawet pomysłowe… ale tak naprawdę bez znaczenia.

Sukinsyn. Gordon nie wiedział właściwie, jak ma z tym walczyć. Wkrótce uśmieszek seniora rozprzestrzenił się na twarzach wszystkich obecnych. Gordon zrozumiał, że pora zapobiec dalszym stratom.