Dena zawracała mu głowę, by zabrał prezenty z listy, którą ona przygotowała. Igły i nici, niezasadowe mydło, próbki nowej serii półbawełnianej bielizny, którą na krótko przed inwazją zaczęto ponownie tkać w Salem.
— To przekona kobiety, Gordon. Zrobi więcej dobrego niż te wszystkie twoje błyskotki i pukawki. Zaufaj mi.
Gdy jednak poprzednim razem zaufał Denie, skończyło się to znalezieniem żałosnego, drobnego ciała pod zasypanym śniegiem żywotnikiem. Gordon miał już serdecznie dosyć pseudofeminizmu Deny.
“Czy jednak skutki mogłyby być gorsze? Czy zbytnio się pośpieszyłem? Może powinniśmy przywieźć trochę więcej prozaicznych rzeczy — proszek do zębów, podpaski, wyroby garncarskie i nową lnianą pościel”.
Potrząsnął głową. Co się stało, to się nie odstanie. Dał Bokuto znak, by schował wszystko. Sięgnął po swego trzeciego asa. Wydobył sakwę i wręczył ją Johnny’emu Stevensowi.
W tłumie zapadła cisza. Gordon i Powhatan patrzyli na siebie z przeciwnych końców sali, gdy Johnny — prezentujący się dumnie w swym mundurze — stanął przed migotliwym kominkiem. Młodzieniec przerzucił koperty i zaczął odczytywać na głos nazwiska, by wręczyć ludziom pocztę.
Wiadomość wysłano do wszystkich części Willamette, w których zachowała się jeszcze cywilizacja. Każdego, kto kiedykolwiek znał kogoś na południu, poproszono, by do niego napisał. Oczywiście większość adresatów zapewne od dawna już nie żyła, lecz kilka listów z pewnością trafi we właściwe ręce bądź dotrze do krewnych. Kryła się za tym teoria, że stare więzy można odnowić. Prośba o pomoc stałaby się w ten sposób czymś mniej abstrakcyjnym, a bardziej osobistym.
Pomysł był dobry, lecz po raz kolejny reakcja okazała się inna od spodziewanej. Stos niemożliwych do dostarczenia listów narastał. Gdy Johnny odczytywał jedno nazwisko za drugim, nie spotykając się z żadnym odzewem, Gordon dostrzegł, że tubylcy odczuli to inaczej. Ludziom z Camas przypominano, jak wielu z nich zginęło. Jak mała garstka przeżyła straszliwe czasy.
A teraz, gdy wydawało się, że osiągnęli wreszcie pokój, łatwo było zrozumieć, że nie podoba im się, iż prosi się ich znowu o poświęcenie dla niemal nie znanych ludzi, których życie przez całe lata było znacznie łatwiejsze niż ich. Ci nieliczni, którzy zgłosili się po listy, przyjmowali je niechętnie i składali, nie czytając.
George Powhatan wyglądał na zaskoczonego, gdy wywołano jego nazwisko. Iskierka zdziwienia zgasła jednak szybko. Wzruszył ramionami i odebrał paczuszkę oraz cienką kopertę.
Gordon zdawał sobie sprawę, że bynajmniej nie idzie im dobrze. Johnny uporał się ze swym zadaniem i obdarzył swego szefa spojrzeniem, które zdawało się mówić: co teraz?
Gordonowi została tylko jedna karta — ta, której najbardziej nienawidził, lecz którą najlepiej potrafił się posługiwać.
“Cholera. Nie ma innego wyboru”.
Stanął przed kominkiem i zwrócił się ku milczącym ludziom, czując na plecach ciepło ognia. Zaczerpnął głęboko tchu i zaczął ich okłamywać.
— Przybyłem opowiedzieć wam historię — rzekł. — Historię o tym, że był sobie kiedyś pewien kraj. Może się wam wydawać znajoma, ponieważ wielu z was tam się urodziło. Mimo to powinna was wprawić w zdumienie. Mnie zdumiewa zawsze. To niezwykła opowieść o ćwierćmiliardowym narodzie, który ongiś wypełniał niebo, a nawet przestrzeń między planetami, swoimi głosami, tak jak wy, dobrzy ludzie, wypełniliście dzisiaj tę piękną salę piosenkami. Był to silny naród, najsilniejszy, jaki świat kiedykolwiek znał. Jego przedstawiciele nie przywiązywali jednak do tego większej wagi. Gdy nadarzyła się szansa podbicia całego świata, po prostu ją zignorowali, całkiem jakby mieli znacznie ciekawsze zajęcia. Byli w cudowny sposób szaleni. Śmiali się, budowali różne rzeczy i spierali… Uwielbiali oskarżać siebie samych jako naród o straszliwe zbrodnie: dziwna praktyka, dopóki się nie zrozumie, że jej ukrytym celem było uczynienie siebie lepszymi — lepszymi dla siebie nawzajem — lepszymi dla Ziemi — lepszymi od poprzednich pokoleń ludzkości. Wszyscy wiecie, że patrząc nocą na Księżyc albo na Marsa, widzicie miejsca, na których nieliczni z tych ludzi odcisnęli ślady swych stóp. Niektórzy z was pamiętają chwilę, gdy siedzieli w domu i przyglądali się, jak je tam zostawiają.
Po raz pierwszy tego wieczoru Gordon poczuł, że całkowicie przyciągnął uwagę słuchaczy. Widział ich oczy skierowane na symbole na swoim mundurze oraz na błyszczącego mosiężnego jeźdźca na czapce listonosza.
— To fakt, że ci ludzie byli szaleni — ciągnął. — Lecz szaleni na sposób, który był wspaniały… sposób, jakiego nigdy przedtem nie widziano.
W tłumie rzucała się w oczy pokryta bliznami twarz jakiegoś mężczyzny. Gordon rozpoznał stare, nigdy nie leczone rany po nożu. Mówiąc, spoglądał na tego człowieka.
— Dziś naszym życiem rządzi zabijanie — powiedział. — Lecz w tej baśniowej krainie ludzie na ogół rozstrzygali swe spory pokojowo.
Popatrzył na zmęczone kobiety, które siedziały bezwładnie na ławach, wyczerpane zarzynaniem i patroszeniem zwierząt oraz przygotowywaniem jedzenia dla tak wielu ludzi. Ich pokryte zmarszczkami twarze wydawały się w migotliwym świetle ogniska kamiennymi płaskorzeźbami. Na kilku widać było charakterystyczne blizny po ospie albo ciężkiej śwince, wojennych chorobach lub po prostu starych epidemiach, które powróciły z nową siłą, gdy przestały działać urządzenia sanitarne.
— Uważali higieniczne i zdrowe życie za coś oczywistego — przypomniał im. — Życie znacznie łagodniejsze i słodsze od wszystkiego, co znano wcześniej. Albo może — dodał cicho — słodsze od wszystkiego, co jeszcze kiedykolwiek nadejdzie.
Ludzie patrzyli teraz na niego, nie na Powhatana. Nie tylko starszym oczy powilgotniały. Chłopiec, który zaledwie skończył piętnaście lat, załkał głośno.
Gordon rozłożył ramiona.
— Jacy to byli ludzie, ci Amerykanie? Pamiętacie, jak krytykowali sami siebie, nierzadko słusznie. Byli aroganccy, niezgodni, często krótkowzroczni… Ale nie zasłużyli na to, co się z nimi stało! Zaczęli władać boskimi mocami. Budowali myślące maszyny, dawali swym ciałom nowe możliwości i kształtowali samo życie. To jednak nie pycha wywołana tymi osiągnięciami stała się przyczyną ich upadku.
Potrząsnął głową.
— Nie mogę w to uwierzyć! Nie może być prawdą, że spotkała ich kara za marzenia, za sięganie po coś więcej.
Jego zaciśnięta pięść zbielała.
— Nie jest powiedziane, że ludzie zawsze mają żyć jak zwierzęta! Albo by tak wiele rzeczy, których się nauczyli, poszło na marne…
Kompletnie zaskoczony, Gordon poczuł, że jego głos załamał się w pół zdania. Zawiódł go wtedy, gdy nadszedł czas na wygłoszenie kłamstwa… odpłacenie Powhatanowi opowieścią za opowieść.
Serce zabiło mu jednak szybko, a w ustach zaschło tak. że niemal nie mógł mówić. Zamrugał powiekami. Co się działo? “Powiedz im — pomyślał. Powiedz im teraz!”
— Na wschodzie… — zaczął Gordon, zdając sobie sprawę, że Bokuto i Stevens gapią się na niego z natężeniem.
— Na wschodzie, za górami i pustyniami, podnosi się z popiołów wielkie państwo…
Znowu przerwał. Dyszał ciężko. Czuł się tak, jakby na sercu zaciskała mu się jakaś dłoń, która groziła, że je zmiażdży, jeśli będzie mówił dalej. Coś uniemożliwiało mu wygłoszenie jego sprawdzonego tekstu, jego bajki.
Wszyscy wokół czekali na jego słowa. Miał ich w ręku. Byli gotowi!