“…Kto weźmie na siebie odpowiedzialność… za te niemądre dzieci…?”
Szeregi mknących świateł i głos smutnej, odwiecznej mądrości doprowadzonej do rozpaczy nie kończącymi się słabościami żywych ludzi.
— Gordon? Co się dzieje?
Johnny Stevens usiadł na posłaniu, trąc oczy. Pod zachmurzonym niebem było bardzo ciemno. Widać było tylko dogasające węgielki oraz tu i ówdzie kilka bladych gwiazd przebłyskujących słabo przez zwisające w górze gałęzie.
Gordon potrząsnął głową, częściowo po to, by nie dać po sobie poznać, że drży.
— Pomyślałem sobie tylko, że sprawdzę konie i straże — wyjaśnił. — Kładź się z powrotem spać, Johnny.
Młody pocztowiec skinął głową.
— Dobra. Powiedz Philipowi i Calowi, żeby mnie obudzili, kiedy przyjdzie czas na zmianę warty. — Chłopak położył się i nakrył śpiworem ramiona. — Uważaj na siebie, Gordon.
Wkrótce znowu oddychał spokojnie, poświstując cicho, a jego twarz stała się gładka i beztroska. Wydawało się, że trudne życie odpowiada Johnny’emu — co nigdy nie przestało zdumiewać Gordona, który przez siedemnaście lat nie pogodził się z myślą, że musi żyć w ten sposób. Często — choć zbliżał się już do wieku średniego — wyobrażał sobie, jak budzi się w swym pokoju w akademiku w Minnesocie, a cały ten brud, śmierć i obłęd okazują się tylko koszmarem, alternatywnym światem, który nigdy nie zaistniał.
W pobliżu dogasającego ogniska znajdował się szereg ciężkich posłań ułożonych blisko siebie dla zachowania ciepła. Obok Johnny’ego widać było osiem postaci: Aarona Schimmla oraz wszystkich ochotników, których udało im się zwerbować w dolinie Camas.
Czterech z nich było chłopcami, którzy dopiero niedawno zaczęli się golić. Pozostali byli starzy.
Gordon nie chciał o tym myśleć, lecz gdy włożył buty i wełniane ponczo, wspomnienia wróciły nieproszone.
Bez względu na swe niemal całkowite zwycięstwo, George Powhatan zapewne chciałby jak najszybciej pozbyć się Gordona i jego grupy. Goście sprawiali, że patriarcha góry Sugarloaf czuł się niepewnie. Dopóki nie odjechali, jego kraina nie mogła odzyskać swojej tożsamości.
Okazało się, że Dena wysłała dwie przesyłki — jeszcze jedną jako dodatek do swego zwariowanego listu. W tej drugiej udało jej się na przekór Gordonowi umieścić dary dla kobiet otaczających Powhatana. Przekazała je za pośrednictwem “Poczty Stanów Zjednoczonych”. Żałosnym, niewielkim opakowaniom mydła, igieł i bielizny towarzyszyły maleńkie, odbite na powielaczu ulotki. Były tam też buteleczki z pigułkami i maściami. Gordon rozpoznał je jako pochodzące z centralnej apteki Corvallis. Widział też kopie listu, który wysłała do niego.
Cała ta sprawa zdumiała Powhatana. List Deny zaniepokoił go przynajmniej w takim samym stopniu, jak przemowa Gordona.
— Nie rozumiem tego — stwierdził, siedząc okrakiem na krześle, podczas gdy Gordon pośpiesznie pakował swe rzeczy. — Jak niewątpliwie inteligentnej młodej kobiecie mogły przyjść do głowy tak dziwaczne poglądy? Czy nikomu nie chciało się wbić jej do głowy trochę rozsądku? Co, jej zdaniem, można z grupką dziewczynek osiągnąć przeciw holnistom?
Gordon nie zadał sobie trudu, by odpowiedzieć, wiedząc, że zirytuje tylko Powhatana. Zresztą śpieszyło mu się. Wciąż miał nadzieję, że zdąży powstrzymać dziewczęta, nim popełnią największy idiotyzm od czasu samej wojny zagłady.
Powhatan jednak nie przestał szukać rozwiązania zagadki. Wydawał się autentycznie zdziwiony. Nie był też przyzwyczajony do tego, by go zbywano. Na koniec Gordon złapał się na tym, że naprawdę zaczął bronić Deny.
— Jaki to rodzaj “zdrowego rozsądku” powinien jej ktoś wbić do głowy, George? Logikę, jaką kierują się te bezbarwne popychadła, które gotują posiłki dla zadowolonych z siebie mężczyzn, tutaj, w dolinie Camas? Albo może powinna odzywać się tylko wtedy, gdy ją pytają, jak te nieszczęsne kobiety żyjące niby bydło w Rogue, a teraz również w Eugene? Mogą się mylić. Mogą nawet być szalone. Ale przynajmniej Denę i jej towarzyszki obchodzi coś więcej niż one same i mają odwagę o to walczyć. A ty, George? A ty?
Powhatan wbił wzrok w podłogę. Gordon ledwie usłyszał jego odpowiedź.
— Gdzie jest napisane, że człowieka powinny obchodzić tylko wielkie sprawy? Walczyłem za nie, dawno temu… za idee, zasady, ojczyznę. Gdzie one wszystkie się podziały?
Szare jak stal oczy były przymrużone i smutne, gdy Powhatan ponownie spojrzał na Gordona.
— Wiesz, czegoś się dowiedziałem. Przekonałem się, że wielkie sprawy nie odwzajemniają twojej miłości. Biorą i biorą, a nigdy nie dają nic w zamian. Wyssą z ciebie krew i duszę, jeśli im na to pozwolisz. Nigdy cię nie zwolnią. Straciłem żonę i syna, kiedy byłem daleko, walcząc za wielkie sprawy. Potrzebowali mnie, ale ja musiałem próbować ocalić świat. — Powhatan żachnął się, wypowiadając ostatnie zdanie. — Dzisiaj walczę za moich ludzi i moją farmę. Za mniejsze rzeczy. Takie, które potrafię zachować.
Gordon patrzył, jak wielkie, stwardniałe dłonie Powhatana wygięły się, jakby próbowały pochwycić samo życie. Do tej chwili nigdy nie przyszło mu do głowy, że senior boi się czegokolwiek na świecie, teraz jednak dostrzegł jego strach, widoczny tylko przez ułamek sekundy.
Jakiś prawie nigdy nie spotykany w jego oczach wyraz przerażenia.
W drzwiach pokoju gościnnego Gordona Powhatan odwrócił się. Jego ostro rzeźbiona twarz rysowała się w migotliwym blasku łojowych świec.
— Tak sobie myślę, że wiem, dlaczego twoja zwariowana babka chce wykręcić ten jakiś szalony numer, który sobie wykombinowała. To nie ma nic wspólnego z tymi górnolotnymi pierdołami o “dobrych i złych facetach”, które powypisywała. Inne kobiety słuchają jej, bo jest urodzoną przywódczynią, a czasy są beznadziejne. Pociągnęła je za sobą, biedne dziewczyny. Ale sama… — Powhatan potrząsnął głową. — Wydaje jej się, że robi to z wielkich powodów, ale za wszystkim kryje się jedna z tych małych rzeczy. Robi to z miłości, inspektorze. Sądzę, że robi to tylko dla ciebie.
Popatrzyli na siebie po raz ostatni. Gordon zdał sobie sprawę, że Powhatan z nawiązką odpłaca przybyłemu z wizytą pocztowcowi za nie zamówione poczucie winy, które ten mu doręczył.
Gordon skinął głową wodzowi góry Sugarloaf, przyjmując brzemię — z opłatą pocztową wniesioną z góry.
Oddaliwszy się od ciepłych węgielków, Gordon wymacał drogę do koni i sprawdził z uwagą ich postronki. Wszystkie wydawały się w porządku, choć zwierzęta wciąż były lekko podenerwowane. Ostatecznie gnano je dzisiaj bezlitośnie. Za nimi leżały ruiny przedwojennego miasta Remote i stare obozowiska nad Bear Creek. Calvin Lewis sądził, że jeśli jutro będą pędzić naprawdę szybko, mogą dotrzeć do Roseburga tuż po zachodzie słońca.
Powhatan szczodrze obdarował ich zapasami na drogę. Dał im najlepsze konie ze swych stajni. Przybysze z północy mogli dostać wszystko, czego tylko chcieli. Oprócz George’a Powhatana, oczywiście.
Gdy Gordon poklepał ostatniego, rżącego niespokojnie konia, część jego jaźni wciąż nie była w stanie uwierzyć, że pokonali tak długą drogę na próżno. Smak porażki wywoływał gorycz w jego ustach.
“…falujące światła… głos dawno nieżyjącej maszyny…”
Uśmiechnął się gorzko.
— Czy sądzisz, że gdybym mógł go zarazić twoim duchem, nie zrobiłbym tego, Cyklopie? Nie jest jednak łatwo dotrzeć do podobnego człowieka! Jest zrobiony z twardszego materiału niż ja.